W idealnym świecie powinno wyglądać to tak:
Siedzę w ciepłym świetle świec Diptyque, otulona kaszmirowym kocem Hermes, popijam herbatę – Kusmi to minimum – z porcelanowej filiżanki, starannie uczesana, tzn. starannie nieuczesana, w jednym z kaszmirowych swetrów z Gapa albo Uniqlo, dzięki którym jestem tak blisko prawdziwego świata i zwykłych ludzi, bo przecież całą resztę mam z najwyższej półki cenowej. Moje usta, na które nałożyłam odcień sezonu, Oxblood Burberry, jakimś magicznym sposobem nie zostawiają odcisku na filiżance. A ja nie myślę co pięć minut o tym, by zjeść czekoladę. I oczywiście nie jestem w Warszawie. Za oknem światła Nowego Jorku, no, w najgorszym wypadku Paryża. Piszę bloga.
Ale ja nie jestem Garance Doré.
Jestem czytelniczką bloga Garance Doré, kaszmirowy koc trzeci miesiąc czeka na specjalistyczne czyszczenie, świece Diptyque stoją niezapalone, bo jestem sknerą i mi szkoda, herbata to zwykły Lipton, bo byłam cały tydzień chora i żyję na zaopatrzeniu sklepu pod domem, rzeczywiście mam na ustach Oxblood, ale to głównie po to, by odcień szminki wydobył czerwień pryszcza, którego mam na brodzie, co pewnie ma związek z tabliczką czekolady, którą dziś zjadłam. Siedzę w centrum Warszawy, patrzę na Nowy Jork na tapecie mojego komputera. Piszę bloga.
I mogłabym nie znosić Garance Doré, ale nie potrafię. Powiem Wam więcej, po lekturze jej książki LOVE × STYLE × LIFE bardzo ją polubiłam. Do wszystkich wydawanych ostatnio tomami „dzieł” z cyklu: Jestem z Paryża i opowiem wam, dlaczego to sprawia, że jestem tres chic, podchodzę z dystansem tak dużym, że nawet do nich nie podchodzę. Dość powiedzieć, że sparzyłam się na głupiej książce How To Be Parisian Wherever You Are naprawdę inteligentnej, wykształconej, świetnej kobiety jaką jest Caroline de Maigret – najwidoczniej wtedy, gdy nie myśli o tym, by dotrzeć do masowego czytelnika. Może na tym polega tajemnica jakości książki Garance – ona już, swoim blogiem, dotarła do masowego odbiorcy, liczonego zresztą w milionach. Jej książka takiego zasięgu nie osiągnie, ma więc inny cel. To znakomite uzupełnienie brandu „Garance Doré”. I jego definicja. Jest to lektura bezpretensjonalna, dowcipna, ironiczna, z starannie odmierzoną dozą wątpliwości, porażek, ekshibicjonizmu i zaprzeczania swojej wartości, by zrównoważyć idealny świat pięknych ludzi i ich pięknych ubrań, jaki znamy z bloga Garance i który z pewnością ma swoją reprezentację w tej książce.
Największą – na pozór – siłą książki jest jej największa słabość. To jaka jest ‚śliczna’. Od pudrowego różu okładki i złotych liter, po duży format i świetnej jakości papier, to książka, którą chce się oglądać. A jest co oglądać. Jest bogato ilustrowana rysunkami Garance, które może nie są wielką sztuką, ale są klasą. Są bardzo eleganckie i bardzo, bardzo ładne. Jak miła muzyka towarzysząca. Jest też mnóstwo pięknych zdjęć tych wszystkich idealnych kobiet (Jeanne Damas, Emmanuelle Alt, Caroline Issa i wiele innych), których twarze – bardziej niż nazwiska – są znane z blogów takich jak ten Doré. Są znakomicie sfotografowane, zawsze w kontekście, to nigdy nachalny product placement, przedmioty pożądania: torebki Hermes, szpilki Blahnika, jest rozdział poświęcony smokingowi Saint Laurent… Ten graficzny zestaw składa się w książkę, którą każda dziewczyna schowa zawstydzona przed swoim chłopakiem pod poduszką – bo nie wypada ekscytować się ładnym katalogiem rzeczy pięknych. Tym – znów, na pozór – jest ta książka. Zmaterializowanym blogiem Garance Doré. I tak właśnie uroda rzeczy odbiera im ich wartość.
Wrażenia po lekturze całości są bowiem inne. Polubiłam tę książkę już gdy ją kupiłam. Przeglądałam ją w księgarni i przeczytałam krótką historię o pierwszej zimie Garance w Nowym Jorku. Przypomniałam sobie moją pierwszą zimę w NY. Tak, tak samo. Wszystkie buty albo za ładne (szkoda!) albo zbyt niepraktyczne. Wszystkie ubrania nie wiatro-/deszczo-/śniegoodporne. Ale upór i duma nie pozwalają zostać w domu. W obu przypadkach skończyło się to tak samo. Najpierw staniem w kupie śniegu i udawaniem, że przegląda się wiadomości w telefonie, gdy tak naprawdę w głowie toczy się wojna: Cholera, wrócę chyba do domu, nie dam rady…, potem decyzją, że nie, zima nie wygra tej bitwy. Kilka minut później i ja, i Garance leżałyśmy już w kałuży.
Takich historii jest w tej książce mnóstwo. Domyślam się – proszę mnie nie nienawidzić za to zdanie – że szczególną frajdę sprawią tym, którzy znają obyczaje Paryża i Nowego Jorku, dwóch miast, które Garance kocha. Wtedy wszystkie te drobiazgi o próbie zapisania się na Ballet Beautiful, podróżach na Brooklyn i dyskusjach w paryskich kawiarniach są naprawdę zabawne, po pozwalają też śmiać się z siebie. No w każdym razie ja zafundowałam moim snobizmom małą terapię tą lekturą.
Ale znów, ktoś powie – czy bez torebek Hermesa na liście marzeń i naładowanej na miesiąc MetroCard, ktoś znajdzie tu coś dla siebie? I tu niespodzianka tej książki. Bo najfajniejsza jej część to wcale nie te wszystkie zdjęcia, ilustracje, nawet nie te nowojorsko-paryskie drobiazgi, tylko sama Garance. Historia jej życia, a przede wszystkim jej sukcesu. Doré jest otwartą osobą, gotową dzielić się historiami z życia, które w wielu życiorysach mają już tag „prywatne”. Jej szczerość pozwala prześledzić nie tylko jej życie prywatne, stosunki z rodziną, pierwsze i kolejne miłości, ale też ścieżkę jej – imponującej – kariery. A nie było lekko.
Opowieść o tym, jak ze studentki zupełnie jej nieinteresującego kierunku studiów, stała się ilustratorką rozchwytywaną przez największych zleceniodawców, jest bez wątpienia największą wartością tej książki. Bo nic nie przyszło samo. Było i biednie, i ciężko, i długo, i trudno. Były zamykane przed nosem drzwi, maile, na które nikt nie odpowiadał, były wątpliwości i wewnętrzny deadline, po którym nie było planu B innego niż przyznanie się do porażki. Dała sobie rok na zmianę życia, na wykorzystanie szansy, którą musiała sama sprowokować. Ale nawet kiedy przyszły sukcesy, nie przypuszczała, dokąd ją doprowadzą, do własnego studia na Manhattanie i sztabu ludzi, których zatrudnia. Do sławy, rozpoznawalności, pieniędzy i sukcesów. W tym wszystkim pozostaje zaskakująco zwyczajna. Gdy pisze o problemach z facetami, wagą, o swoim lenistwie i niezorganizowaniu, wydaje się być jedną z nas, a nie kimś, kto był częścią rewolucji w tym, jak opisujemy, jak otrzymujemy, jak konsumujemy dziś modę. Doré ma swoje osiągnięcia i pozycję – jest jedną z pierwszych liczących się blogerek. I pozwala nam uczestniczyć w tej drodze, od euforii po pierwszym komentarzu po dyscyplinę i determinację, by blog funkcjonował na najwyższym poziomie. Nie brakuje w tym Scotta Schumana, czyli słynnego The Sartorialist, ex-partnera Garance, dobrego ducha tej książki. Jego wiara w nią i zachęcanie do podejmowania kolejnych wyzwań są w pewnym sensie wstępem do ostatniego rozdziału książki, poświęconego wszystkim miłościom Garance, także i tej, opisanej bardzo wzruszająco – od pięknych początków do smutnego, ale nieuniknionego końca. Widać, że bardzo wiele mu zawdzięcza, a to w moich oczach zawsze dodaje klasy kobiecie, gdy potrafi zauważyć i docenić wpływ mężczyzny na jej życie (żeby była jasność, w drugą stronę doceniam to jeszcze bardziej:)
Kilka dni temu miałam przyjemność porozmawiać z Garance. Jest dokładnie taka, jak wyobrażałam sobie po lekturze książki – bezpośrednia, ciepła, uśmiechnięta. Skupiająca się na jasnej stronie mody. Na tym, jak moda pomaga wyrażać się, komunikować z otoczeniem, ile sprawia przyjemności. Doré nie jest analitykiem czy krytykiem. Gdy spytałam ją o jej ulubiony moment, o chwilę „ach!” podczas któregoś z pokazów mody, wyraźnie zaskoczona pytaniem odparła, że to może być każdy pokaz Driesa van Notena, bo to są piękne rzeczy. To prawda, ale przyznacie, od kogoś, kto ma dostęp do tego świata z pierwszej ręki, kto w nim żyje, pracuje, kto tym oddycha, można oczekiwać bardziej rozbudowanej odpowiedzi? Niewiele miała też do powiedzenia na temat szalonego tempa i komercjalizacji mody – to nie temat na ten wpis, ale ten biznes jest w niedobrym miejscu i wkrótce coś wybuchnie, bo to branża, która potrzebuje czasu i talentów, a nie instagramowych like’ów i szybkich karier. I staje się to coraz bardziej jasne. Dla Garance też, ale nie dość, by zajmująco o tym opowiedzieć.
Za to kiedy poruszamy wątki, w których czuje się najlepiej – dotyczące jej i jej życia – kwitnie. Jest czarującą rozmówczynią, otwartą, niezwykle życzliwą, roześmianą, nawiązującą kontakt, gadatliwą. I taka też jest w swojej książce, bezpośrednia, gotowa radzić – jakich błędów nie popełniać, zarówno u fryzjera, jak i dokonując życiowych wyborów. I nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale chyba lepiej wychodzą jej te drugie porady! Ale tak, kto ma ochotę utwierdzić się w przekonaniu, albo dopiero dowiedzieć, że styl to nie moda, nie metki, i nie trendy, i że klasyka zawsze wygrywa i to na jej bazie tworzy się indywidualny styl, znajdzie tu sporo cennych, pięknie pokazanych wskazówek.
Zatem, jeśli:
* Jesteście w złym miejscu w życiu i czujecie, że utknęliście, a przyjaciele nie mogą już o tym słuchać, zaś poradniki – wszyscy wiemy – są do niczego, w tej książce możecie znaleźć zaskakujące dość pocieszenie, że tak, wszystko jest możliwe, a rzucenie wszystkiego w diabły może dać zaskakujące rezultaty. Albo przynajmniej sprowokuje do kupienia nowej sukienki. Jakoś przecież trzeba zacząć…
* Macie wyrzuty sumienia, że kupujecie w Zarze, bo sieciówka i zżyna z dużych domów mody i zła jakość i co druga dziewczyna na ulicy to ma, zawsze już można sobie powiedzieć, phi, Garance kupuje w Zarze!
* Dobra, poważniej. Potrzebujecie inspiracji, by się jakoś ogarnąć, bo niby wszystko idzie dobrze, ale nie super, to tak, to jest życiorys, który potrafi swoim przykładem zmotywować. Od drobiazgów: obcięcia włosów, aktywności fizycznej, czy włożenia pierwszy raz smokingu, po sprawy całkiem serio. Zaryzykowania dla miłości, naprawienia relacji z rodziną, organizowania swojego biznesu, określenia się, czego naprawdę się chce, itd. I ograniczenia deserów.
* Tęsknicie jak diabli za Nowym Jorkiem czy Paryżem, ta książka przypomni Wam za co pokochaliście te miejsca i najpewniej sprowokuje, by sprawdzić, czy nie ma jakiś tanich lotów. I nawet jeśli nie ma, i tak zechcecie kupić bilet.
* Lubicie ładne rzeczy, ładnych ludzi i historie z happy endem. Albo jedną z tych rzeczy, wystarczy. A najlepiej, jeśli lubicie ładne książki.
LOVE × STYLE × LIFE jest dla Was. I to właśnie mam na myśli, jest dla Was! Mam kilka egzemplarzy do rozdania:
Autorzy najlepszych i najciekawszych odpowiedzi, co tworzy dobrego modowego bloga, którego chce się tak samo oglądać co czytać (tak, myślimy o rzeczach, które mogę sobie wziąć do serca), dostaną ode mnie książki. Na Wasze pomysły czekam tydzień, do piątku 11 grudnia.
Tymczasem odmówię sobie deseru i ułożę peonie w wazonie. x
Pieknie piszesz Aniu (mam nadzieje,ze moge tak, chocby z powodu duzej roznicy wieku :) )
Ludziom wydaje sie,ze przywiazywanie duzej wagi do tego co sie nosi, dbalosc o swoj styl, jego jakosc,niepowtarzalnosc, to przejaw pozerstwa, egocentryzmu,zadufania,malostkowosci. Ciesze sie ,ze obalasz te mity wspomagajac sie ksiazka Caroline.
Musze Ci powiedziec,ze i mezczyzni mysla podobnie, i poprzez dbalosc o ubior, styl w pewien sposob przekazuja innym komunikat, propozycje do zastanowienia sie , do spojrzenia na ta osobe uwazniej, odczytanie pewnego kodu, ktory jest nam bardziej czy mniej bliski, ale zawsze ciekawy (dla ludzi ,kreatywnych,otwartych). Posiadanie tego kodu daje radosc, poprawia nastroj, i nie stoi w sprzecznosci z kultura, wiedza ,inteligencja. (np Jacek Dehnel , ktorego lubie i cenie). Mam scisle sprecyzowane gusta, ulubione firmy, nic co mam na sobie i w szafie nie jest przypadkowe. przeciwnie , kazdy zakup jest przemyslany i sprawdzony tak robie z ubraniami, samochodami,literatura i muzyka (sztuka tez).
Dlatego duza radosc robisz mi ujawniajac tez swoje muzyczne gusta (tak mi bliskie!) w swoich niezwyklych audycjach, ktorych czasem slucham w polsnie. Obserwuje Twoje posty z duza uwaga i przyjemnoscia rowniez.
Dziekuje Ci za to wszystko i cieplo pozdrawiam.
Co tworzy dobrego bloga modowego ? Może spróbuję odpowiedzieć właśnie na przykładzie bloga Garance. Właściwie to dotyczy, podejrzewam, każdego bloga – jest ich mnóstwo, a jednak zwraca się uwagę na kilka i do nich wraca. Po pierwsze – wiadomo, jak ktoś dobrze pisze- ma przewagę. Także punkt pierwszy spełniony. Osobiście, bardzo lubię jak na blogu mogę zobaczyć trochę prywaty – nie chodzi mi, żeby robiło się pamiętnikowato i żeby wypisywać wszystko, ale fajnie, jak pojawia się od czasu do czasu coś bardziej osobistego ( tutaj zresztą było o pryszczu i o czekoladzie – dystans się zmniejsza, jest milej, bardziej koleżeńsko:). Wydaje mi się, że lubię w blogach to, że temat który mnie interesuje, opisany w sposób lekki, z humorem, staje się jeszcze bardziej ciekawy! (bo po suche fakty można na Wikipedię) Poza tym jeśli ma się fajną osobowość, to warto ją pokazywać nawet we wpisach na blogu, to przyciąga (kolejny raz – check!) . Żarty, anegdotki, poczucie humoru, śmianie się z siebie, dystans – to też jest pożądane,podejrzewam. Dobre zdjęcia – kolejna sprawa. Pisanie właśnie o ciekawych osobach – jak Garance! Albo o, np Jeanne Damas (o takich it girls, bo często w sumie pojawiają się , ale informacje skąd ten ktoś i kto to w ogóle ciężko odszukać;) trochę chaotycznie opisałam, pewnie o połowie tego co chciałam tu zawrzeć – zapomniałam, ale STARAŁAM SIĘ ! Bo szczerze mówiąc, taka książka by mi się przydała – utknęłam, a takie historie motywują. Tak apropos fajnie byłoby poczytać o samych początkach pani Ani;) ! – dla motywacji może? Uf, pozdrawiam, spod totalnie nie kaszmirowego koca (ale przynajmniej mój ma rękawy!) i znad kubka herbaty chyba z Rossmanna – ach, luksusy!
Widzę, że termin upłynął, ale napiszę i tak. Blog modowy ma pokazywać, że moda nie jest pustą mamoną. Jest sztuką po którą każdy może sięgnąć by poczuć się artystą-wyrazić samego siebie. Blog modowy ma, moim zdaniem, pomóc to w sobie odnaleźć. Pozdrawiam! I trzymam kciuki za dobry rozwój bloga!