Let’s get married

Od razu powiem, uprzedzając stany przedzawałowe i nieuzasadnione fochy przyjaciół i znajomych, nic się w życiu osobistym autorki bloga nie dzieje, a tematyka wpisu jest zainspirowana zdarzeniami czysto artystycznymi, nie prywatnymi. Dziś o modzie ślubnej! Ha, kto by pomyślał.

Serio, kto by pomyślał. Obiecałam sobie dawno temu, jeszcze w czasach (bardzo aktywnej) tablicy mojej modowej audycji, że co jak co, ale sukni ślubnych komentować nie będę, chyba że z zachwytem. To tak wyjątkowy dzień, że trzeba się zamknąć i życzyć szczęścia, a nie marudzić, że brzydkie, czy bezowate (od bezy, nie beżu!). Oczywiście, ile kreacji, tyle opinii, a i temat niezmiennie gorący, dość przypomnieć zamieszanie medialne i komentarze wokół (o, teraz będzie przykład autocenzury, nie opatrzę tego zdania przymiotnikiem) sukni Kate jeszcze przez kilka ostatnich chwil Middleton. Czy, to przyjemniejszy przykład, wspaniałą (byłam) wystawę w londyńskim muzeum V&A w całości poświęconą najsłynniejszym ślubnym kreacjom. Kiedy przechadzałam się między eksponatami, myślałam, że to w takim samym stopniu hołd złożony miłości, osobowości panien młodych, co talentowi projektantów. A to niewątpliwie wdzięczny dla artystów temat.

I pewnie między innymi dlatego postanowił się z nim zmierzyć Elie Saab. Nawet ci, którym nazwisko projektanta nic nie mówi, zetknęli się z jego kreacjami. Zdobią największe gwiazdy i najsłynniejsze gale. Inspirowały (baaardzo) pewnego słynnego polskiego projektanta. Moda Saaba to bajka, marzenie, przepych. To kreacje na ten wyjątkowy dzień, kiedy kobieta chce czuć się jak księżniczka. I, oczywiście, czasem przesadza w tym dobrodziejstwie misternie naszywanych aplikacji i drapowanych metrów kosztownych materiałów. Ale kiedy jest w formie, są to rzeczy po prostu piękne. Saab żyje nie tylko ze słynnej klienteli, również z tej bogatej, dla nas anonimowej. Szyjąc na zamówienia żon, kochanek, partnerek, córek, matek i wnuczek, obsługując bale, wesela, sweet 16s i wszelkie inne okoliczności, wielokrotnie projektował także suknie ślubne. W końcu postanowił zrobić z tego oddzielny biznes. I przygotował pierwszą kolekcję mody ślubnej. Elie Saab Bridal.

Przyznam, kiedy o tym usłyszałam, pomyślałam, będzie bogato. Kiedy myślę o tym, za co klientki kochają projektanta, to pierwsze co przychodzi mi do głowy, to jego szczodra ręka. Saab jest z tych, którzy raczej dodają niż odejmują. Przecież nie przyjdzie do niego skromna, minimalistyczna panna młoda. Ani szalona rock’n’rollowa. Czy w młodzieńczym stylu boho. Zatem kto? No taka rozpuszczona pannica, najpewniej z Rosji, myślałam ponuro. Jak bardzo się myliłam!

Poniżej zdjęcia pierwszej kolekcji. Zobaczcie, jaka klasa. Jak można fotografować lookbook ślubnej mody:

Czarno – białe zdjęcia. Skromne stylizacje. Dziewczyny z luźno puszczonymi włosami, żadnych koczków i loczków. Rozczulające mnie sukienki do kolan. Ile lekkości, ile naturalności! Patrzę na te zdjęcia i tak samo jak piękną kreację, widzę dziewczynę, która ma ją na sobie. Nic nie dominuje. To różne projekty, dla różnych oczekiwań i gustów, ale wszystkie są zdumiewająco skromne. Gra subtelności i przepychu na najwyższym poziomie. Dziewczyna z tiarą wygląda jak ślubna odpowiedź na grunge’ową łobuziarę z tegosezonowej kampanii Saint Laurent. Dziewczyna w spodniach (a jak!) rozbraja bezpretensjonalną tasiemką we włosach. Moje ulubienice w sukienkach do kolan sprawiają wrażenie tak delikatnych i dziewczęcych, że aż wierzę w cały mit niewinnej panny młodej w bieli. Dawno nie widziałam tak perfekcyjnie wystylizowanej reklamowej sesji zdjęciowej. Nie, nie sprawia, że chcę zmienić stan cywilny. Po prostu mnie zachwyca.

I inspiruje – przynajmniej do tego wpisu. Nie traktujcie jego dalszej części śmiertelnie serio. Gdyby tak było, Waszą lekturę poprzedziłyby tygodnie moich przygotowań. Myśląc o modzie ślubnej, przypomniałam sobie kilka kreacji, które kiedyś zrobiły na mnie wrażenie. Klucz jest właściwie zawsze ten sam. Najbardziej podobają mi się te suknie (a zobaczycie zaraz, jak bardzo są różne), które mówią coś o kobiecie, która je nosi. Tak jakby tego wyjątkowego dla niej dnia, nawet moda była cała dla niej. Opisywała ją, uzupełniała, upiększała.

Pierwsza kreacja to projekt Johna Galliano, wtedy głównego projektanta Diora, dla Gwen Stefani. Gwen kocha modę, sama „projektuje”, jej wizerunek to temat na osobny wpis, od skromnej sukieneczki w słynnym teledysku do „Don’t Speak” po kreacje Vivienne Westwood w czasach promocji płyty „Love.Angel.Music.Baby”, Stefani dba o to, by wyglądać pięknie. Nikt nigdy nie widział jej bez starannego, mocnego makijażu, nikt nie przyłapał jej w rozciągniętym dresie. Jest jedną z kobiet, które wizerunek traktują jako niezbędne uzupełnienie przekazu. Prywatnie i medialnie. Jest także kimś, kto potrafi bawić się modą. I wybiera odważnie. Stąd to nie mogła być zwyczajna sukienka. I nie była.

Buty, jak można było zobaczyć w londyńskim muzeum (Gwen podarowała tę suknię, mówiąc że to „dzieło sztuki”), też trochę wyszły poza nawias tego, co wypada pannie młodej. Suknia była taka, jak Gwen w 2002 roku. Popowa, kolorowa, trochę przerysowana, radosna. Pełna życia i dość niesubtelna w tej jaskrawej celebracji życia, sukcesów, przebojów, wreszcie – miłości. Ta, jak wiemy, nie przetrwała. Suknia, znając staranność i sumienność kustoszy w londyńskim muzeum, ma większe szanse.

Kolejna suknia to też piękny dokument straconej miłości. I znów, John Galliano. Dziewięć lat później, jak inne dla niego czasy. Wyrzucony z Diora w aurze obyczajowego skandalu, poniżony, upokorzony. To nie temat na teraz, ale hipokryzja tej akurat branży rozkwitła wtedy niczym milion kwiatów na pierwszym pokazie Rafa Simonsa dla Diora. Stosunek winy (niewątpliwej) do kary przerodził się w wielki medialny cyrk rzucania kamieniem. Ale byli i tacy, którzy stanęli po jego stronie. Jedni dyskretnie, ale pomocnie – Anna Wintour na przykład. Inni wprost. Kate Moss nie miała wątpliwości – to wzgardzony przez świat Galliano zaprojektuje jej wymarzoną suknię ślubną.

Wesele z 2011 roku jest świetnie udokumentowane medialnie, zdobiło w końcu okładkę amerykańskiego „Vogue”. A sama suknia to cała Kate. Beztroska (bardziej zapobiegawcze panny młode z pewnością zabezpieczyłyby się spanxem), rock’n’rollowa (bardziej cnotliwe panny młode włożyłyby biustonosz), swobodna jak zawsze w kreacji w ulubionym stylu boho z domieszką vintage. Detale były olśniewające i zrobiły wrażenie chyba na wszystkich. Wznosząc toast, ojciec panny młodej, podziękował projektantowi. Na zdjęciu poniżej Kate i dumny ze swojego dzieła John Galliano:

Kate powiedziała o tej sukience: Chciałam, by był to klasyczny projekt Johna, jedna z tych jego szyfonowych kreacji zainspirowana modą lat 30. Przez lata miałam na sobie tyle jego sukienek, czuję się w nich wspaniale. Ale tym razem to było coś innego. Prawdziwe couture. Nie wyobrażacie sobie, ile pracy włożono w tę sukienkę!
John dodał: Nie umiałem sięgnąć po ołówek. Dzięki jej zleceniu udałem się wreszcie na kreatywny odwyk.

Kolejna sukienka nigdy nie doczekała się spektakularnej sesji zdjęciowej. Panna młoda postawiła na prywatność w tym wyjątkowym dniu, stąd wybaczcie nie najlepszą może jakość zdjęć. Margherita Missoni, członkini słynnego włoskiego klanu projektującego równie słynną „wzorzystą” modę, na swój wielki dzień wybrała mieszankę lojalności i przyjaźni. Kreacja uszyta jest z materiałów domu mody Missoni, w domu mody Missoni, przez krawcowe, które pannę młodą znają od dziecka, ale za projekt odpowiada Giambattista Valli, kreator wystawnego couture, jeden z mistrzów gatunku. Couture to nie tylko ręcznie szyta moda najwyższej jakości. To także pewna swoboda wyobraźni, to być może ostatni grunt, na którym moda jest sztuką i Valli z tego korzysta. Do niego nie idzie się po milusie, bezpieczne projekty, o nie. Ale i Margherita to nie jest bezpieczna dziewczyna. Wychowana w świecie wzorów i kolorów, śmiałego łączenia, mody się nie boi. I to widać w tym wyborze. Niesie go osobowość tej dziewczyny, bo szara myszka utonęłaby w tym jak truskawka w nadzieniu bezy. Klan Missoni to rodzina, która trzyma się blisko i jest bardzo z sobą zżyta i jest w tej sukni coś z celebracji, coś, co podkreśla, jakie to święto, jak wielki dzień. To nie jest sukienka, która podobałaby mi się zawsze i wszędzie. Ale do niej pasuje idealnie.

Teraz trochę historii. Nawet nie zamierzam się tłumaczyć. Uwielbiam styl Bianki Jagger z lat 70. Nie ma nic ponad to, jeśli chodzi o szyk, elegancję, klasę i rock’n’roll (zdaje się nie była wielką fanką bielizny). Piękna ambasadorka Halstona i YSL, na swój wielki dzień wybrała właśnie komplet od Yvesa. Często, błędnie, wspomina się, że miała na sobie biały garnitur paryskiego domu mody, ale nie, to inne słynne wyjście. Na ceremonię w Saint Tropez wybrała biały komplet ze spódnicą i marynarką na tyle luźną, by ukryć fakt, że była w czwartym miesiącu ciąży. Nie ukryła specjalnie tego, że poza tym kompletem nie miała na sobie za wiele – okazało się, że stan błogosławiony nie pozwolił jej dopiąć się w koszuli, którą przygotowała wcześniej. Bardziej tradycyjnie zachowała się, zdobiąc kapelusz welonem i kwiatami z materiału. Jeśli wierzyć późniejszym wywiadom, w dniu ślubu była już bardzo nieszczęśliwa, przeczuwała, że to kiepski związek. Nawet jeśli, wyglądała przepięknie.

I jeszcze jeden ślub, i znów kobieta tak świadoma swojej urody i swojego stylu, że nie potrzebowała wymyślnych projektów, by wyglądać pięknie. Carolyn Bessette była jedną z najczęściej opisywanych, fotografowanych i podziwianych (chociaż wszystko to głównie w Stanach) kobiet lat 90. Piękna blondynka, która usidliła najsłynniejszego kawalera Ameryki – Johna F. Kennedy’ego Jr. I jeszcze do tego świetnie się ubierała. Była, obok Gwyneth Paltrow, ikoną amerykańskiego minimalizmu, miejskiego szyku, którego nikt nie opanował tak, jak Amerykanki. Proste formy, szlachetne materiały, żadnych kolorów, niechętnie wzory, skromny makijaż, niechęć do biżuterii i ostentacji, to w skrócie styl Carolyn. Nie mogła go zdradzić w dniu swojego ślubu. I chociaż pracowała w domu mody Calvina Kleina, jej suknię ślubną zaprojektował inny znakomity amerykański projektant, wciąż niedoceniany tak, jak powinien być, Narcisco Rodriguez. Mistrz szlachetnej, nienachalnej elegancji, zaproponował pannie młodej wartą czterdzieści tysięcy dolarów (rok 1996) jedwabną suknię w perłowym kolorze. Minimalistki wiedzą wszystko o roli dodatków. Mogą być skromne, może ich być niewiele, ale są najwyższej jakości. Ręcznie zwijany tiulowy welon, szpilki od Blahnika, długie jedwabne rękawiczki i należąca do Jackie Kennedy spinka we włosach. Wielka szkoda, że nie można tego zobaczyć, ale budząca szaleńcze wtedy zainteresowanie mediów para zdecydowała się sprzedać magazynowi „People” bardzo starannie wyselekcjonowane zdjęcia:

Możecie podziwiać też szkic Rodrigueza, projektującego wtedy dla domu mody Cerutti. Zaprzyjaźniony z panną młodą, suknię podarował jej w prezencie. To bardzo zmysłowa sukienka, od początku byliśmy zgodni, że tego właśnie chcemy, powiedział w wywiadzie. Nie przyniosła szczęścia ani temu związkowi, ani tym odurzonym szczęściem ludziom. Dlatego zamiast wszystkich rodzinnych brudów i analizowania kolejnego uderzenia klątwy Kennedych, wolę pamiętać ten moment, kiedy szeroko komentowana moda ślubna znaczyła coś innego niż goła d*** w cennych koronkach od Givenchy – bez nazwisk!

Skończmy uśmiechem. Wracamy na południe Francji, tym razem na ślub Keiry Knightley. Dużo mówiło się o tym wyborze, że jak to – milionerka, ambasadorka domu mody Chanel, gwiazda filmu, wybrała się na własny ślub w używanej sukni?! W sukni, w której już się pokazała? A jednak. Na skromną ceremonię Keira wybrała sukienkę Chanel z kolekcji z 2006 roku. I, znów, panna młoda okazała się najpiękniejsza wtedy, gdy pozostała sobą, a Knightley konsekwentnie od pierwszych dni sławy walczy o normalność w świecie show businessu. Wybór skromnej sukienki, którą już miała w szafie pasuje do niej tak, jak nigdy nie pasowałby na przykład do Diane Kruger, wielkiej fanki mody, przyjaciółki projektantów, która cieszyłaby się każdą sekundą tego wielkiego projektu, jakim byłaby dla niej kreacja jej wymarzonej sukni. Keira wolała się cieszyć tym dniem.

keira-knightley-james-righton-wedding

Tyle subiektywnych i spontanicznych myśli. Kto ma ochotę powspominać inne słynne kreacje, zapraszam do komentowania!

4 thoughts on “Let’s get married

  • 20/04/2016 at 07:37
    Permalink

    Wspaniała jest sukienka Kate Moss, jakbym kiedyś wyszła za mąż to w czymś podobnym:)

    Reply
  • 20/04/2016 at 12:39
    Permalink

    A jestem prawie pewna, że kilka lat temu czytałam tekst (chyba w „Machinie”) z cytatem Kate Moss o tym, że jeśli weźmie ślub to tylko w sukni Alexandra McQueen’a :)
    Choć Galliano to naturalnie też wspaniały wybór a suknia przepiękna!

    Reply
  • 20/04/2016 at 19:39
    Permalink

    A ja naiwny myślałem, że o garniturach ślubnych będzie ?

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *