Tom Ford beauty

Ponieważ tak życzliwie – i w komentarzach, i w mailach – przyjęliście nowy dział na blogu, beauty, dziś ciąg dalszy! Wciąż poruszamy się po gruncie rzeczy przeze mnie używanych i ulubionych. To nie są sponsorowane wpisy, to drobiazgi, które uprzyjemniają mi życie. Traktuję ten cykl i jako grzeszną przyjemność, i jako ważną przyjemność. Jak wiem już z Waszych komentarzy, nie tylko ja. Zatem, odcinek drugi!

Dziś o kosmetycznym imperium Toma Forda. Nie mam ulubionej firmy produkującej kosmetyki do makijażu, za bardzo lubię szukać i sprawdzać nowości, by wierzyć w makijażową monogamię. Ale kosmetyków Forda mam na półce mnóstwo, to czołówka najczęściej przeze mnie wybieranych. Na dowód, zdjęcie. Autorka chowa się za mocno już zużytą paletą Shade and Illuminate (więcej na ten temat za chwilę), a na ustach ma szminkę TF w odcieniu Spanish Pink. I z jakiegoś powodu pisze w trzeciej osobie.

ANIA

Zacznijmy od początku. Tom Ford to prawdziwa instytucja współczesnej mody. W latach 90. przywrócił do życia (czytaj – wygenerował miliardowe obroty) podupadający dom mody Gucci, kilka lat później wyprowadził na prostą markę Yves Saint Laurent. Wszystko to zrobił w swoim, mocno erotycznym stylu. To nie były grzeczne ubrania! Tom wykreował swoją kobietę, kobietę – wampa. Bardzo seksowną, bardzo pociągającą i bardzo pewną siebie. Tę wizję utrwaliły w historii mody nie tylko sesje w magazynach i gwiazdy na czerwonym dywanie, ale i słynne kampanie reklamowe. Razem z popularnością Forda do głosu doszli realizatorzy jego wizji, dziś wielkie nazwiska świata mody, fotograf Mario Testino i stylistka Carine Roitfeld. Ale, jak wiadomo, w modzie nic nie trwa wiecznie. Ford nie doszedł do porozumienia z właścicielami marek, dla których projektował i przynosił pieniądze, a i moda potrzebowała odpoczynku od głębokich dekoltów i kilkunastocentymetrowych obcasów. Ford też postanowił odpocząć. Długo kazał na siebie czekać. Ale może dlatego, że powrót przygotował spektakularny.

Rozegrał to po mistrzowsku. Małymi krokami, kiedy wszyscy spodziewali się wielkiego uderzenia, był w końcu kimś ze złotym dotykiem, genialną intuicją, ścisłą elitą światowej mody. On jednak miał inny pomysł. Nie dołączył do już istniejącego imperium, by stanąć na jego czele ani nie otworzył szumnie własnego. Te pierwsze posunięcia były tak samo nieśmiałe, co mądre – okulary, moda męska, perfumy. Kobiety musiały długo czekać, by ponownie założyć zaprojektowane przez niego ubrania. Za to wreszcie mogły „nim” pachnieć, pachnieć jak seks. Black Orchid, pierwsze perfumy Forda, okazały się strzałem w dziesiątkę. Mocne, zmysłowe, dla odważnych, barwnych kobiet. Chociaż to inne nuty zapachowe, były w pewnym sensie przedłużeniem idei Yves Saint Laurenta, który dając kobietom słynne Opium, dał im zapach, który zostawał na długo po tym, kiedy one już odeszły. Ford oddał zresztą piękny hołd historii, realizując pamiętną kampanię Opium dla YSL, z nagą, wyzywającą Sophie Dahl. Pamiętam, kupiłam Black Orchid w Berlinie, zakochałam się w tym zapachu od pierwszego spryskania nim w KaDeWe, przy eleganckim stoisku ozdobionym białymi storczykami. To długo były moje perfumy, zrezygnowałam na chwilę przed ich debiutem na polskim rynku (dziwna przypadłość, ale nie umiem nosić zapachu dostępnego w Polsce, nawet jeśli jest niszowy). Wymieniłam je zresztą wtedy na inny zapach Forda, najpierw na Tobacco Vanille, a później na Santal Blush. To już było jego wejście na rynek kosmetyków selektywnych, to już bardziej wyrafinowana kompozycja i – niestety – wyższa półka cenowa. Ale zaraz, to nie jest post o perfumach! Wracamy do kosmetyków. Tak wyglądają. Luksus w najczystszej formie:

Nawet nie trzeba dodawać, to widać, kosmetyki Forda to pierwsza klasa. Luksus, jakość cena. Są droższe od tych, które zwykliśmy uważać za luksusowe i drogie. To jakieś 20-30% ponad ceny kosmetyków Chanel czy Dior. Ale są tego warte. W ofercie Forda jest kilka produktów, które wydają mi się najlepsze na rynku. Po pierwsze, jego Eye Color Quad, poczwórne cienie do powiek, wspaniale napigmentowane i tak samo trwałe. Nie wierzę, że ktokolwiek, kto raz spróbuje tych, sięgnie po inne. Taka czwórka to niemały wydatek (300 zł), ale są z właścicielką przez całą dobę. Można nimi wykonać każdy makijaż, i subtelnie dzienny, i wyraźnie wieczorowy. Barwy mieszają się na powiece jak marzenie, nic tylko odkrywać w sobie wewnętrzną Charlotte Tilbury, znakomitą brytyjską makijażystkę, współpracującą przy pokazach Forda i jego kampaniach reklamowych, dziś zresztą gwiazdę ze swoim nazwiskiem i swoją linią kosmetyków (o których też będzie na blogu). Ford i Tilbury nie są minimalistami. Ich kobieta nie musi wybierać – jeśli mocne oko, to skromne usta i odwrotnie. Wszystko albo nic! Tyle, że „nic” w pełnym przepychu świecie Forda to nie jest opcja, to porażka. Życie jest od tego, by w nim lśnić, a nie tkwić na szarym, dalekim planie. Kobieta Toma Forda zawsze będzie zauważona. I zawsze nienagannie – i mocno – umalowana:

Zwróćcie uwagę na kości policzkowe modelek. Są wyraźnie zaakcentowane. To nie tyle nieszczęsne konturowanie, które chyba odchodzi do lamusa, to po prostu mocny akcent, kolejna barwa na twarzy, hołd złożony soczystym makijażom z lat 70., tych wszystkich rozradowanych, wystrojonych kobiet wchodzących do Studia 54. To nie są subtelne kości policzkowe, a ich zaznaczenie jest kluczowe dla tej charakternej i niekoniecznie subtelnej „kobiety Toma Forda”. I tu wracamy do wspomnianej palety Shade and Illuminate. To chyba najsłynniejszy produkt w ofercie projektanta. Wyprzedził czas, bo to pierwszy kosmetyk do konturowania na rynku. Dwa produkty o kremowej konsystencji w jednym opakowaniu – ciemnobrązowy do akcentowania kości policzkowych i rozświetlacz, z jakże pożądanym, subtelnie „mokrym” efektem do zaakcentowania tych miejsc na twarzy, które naturalne przyciągają światło. Pewnie żaden kosmetyk nie zrobił tyle dla popularyzacji trendu, co właśnie ta paleta. Nie jest najprostsza w obsłudze, wymaga odpowiedniego pędzla, ale raz opanowana daje subtelniejszy efekt niż wszystkie kosmetyki nowej generacji. A, i nie sposób jej skończyć. Jest bardzo wydajna (albo ja jednak nie potrafię jej używać!). To na pocieszenie znów nieco wyższej (299 zł) niż u konkurencji ceny. Konsumentkom zdaje się to nie przeszkadzać, to bestseller Forda. I jeden krok bliżej, by przypominać „glamazonki” z jego reklam:

Ford, sam zawsze nienaganny i staranny, lubi czasem być najlepszym ambasadorem swojej marki. Ma zresztą w ofercie kosmetyki do (dyskretnego) makijażu dla mężczyzn, brzmi może absurdalnie, ale kto zna poziom perfekcji Forda ten wie, nieskazitelne jest piękne. Inne jest po prostu zaniedbane. U Toma Forda wszyscy są piękni. Projektant i jego muzy. Od Julianne Moore po Beyonce. Skład pierwszego pokazu mody dla kobiet, gdy już zdecydował się wrócić w 2010 roku, to było prawdziwe who’s who show businessu. Lauren Hutton, Rita Wilson, wspomniane Moore i Beyonce, Daphne Guinness, Emmanuelle Seigner, Karen Elson, Carolyn Murphy i wiele innych pięknych, charyzmatycznych kobiet, zjednoczonych jednym nazwiskiem i jedną wizją piękna. Bardzo glamour. Wszystko co mówimy o kosmetykach Forda, można też powiedzieć o jego modzie. To propozycja dla odważnych, świadomych potęgi swojej kobiecości pań:

Moim faworytem z wszystkich kosmetyków Forda jest podkład Traceless Foundation, ale to może być już czysto subiektywna kwestia. Jeśli jednak ktoś szuka podkładu idealnego, rekomenduję z czystym sumieniem. Cera Polek ma koloryt wpadający w żółte odcienie (druga opcja to odcienie różowe) i wydaje mi się, że właśnie te subtelności najlepiej wyłapuje paleta odcieni Forda. Jeśli ktoś ma bardzo jasną karnację, ale nie porcelanową, polecam odcień Pale Dune, moim zdaniem jeden z najładniejszych na rynku. A sam podkład polecam wszystkim paniom, które nie znoszą efektu maski, daje bardzo naturalne, świetliste wykończenie. I również tym, które nie znoszą nosić ze sobą wypakowanej kosmetyczki – trzyma się dwanaście godzin. Uff. Tyle porad praktycznych! Wróćmy do poezji. Tom Ford kocha kobietę. Jest zaprzeczeniem stereotypowego projektanta, homoseksualisty wysyłającego na wybieg gromadkę dziewcząt o wątłych, chłopięcych ciałach. Ford akceptuje kobiecość. Te kształty, dojrzałość, zmieniającą się urodę. Rozumie potrzeby – uwodzenia, władzy, zabawy. I robi wszystko, by im sprostać. Jego rządy w Gucci i Saint Laurent to jeden z moich ulubionych okresów we współczesnej historii mody, bo to rzeczy jednocześnie eleganckie i seksowne, zabawne i bardzo – w swej jakości – serio. Chociaż dziś imperium Toma Forda to moda męska – w tym custom made, kobieca, dodatki, cały segment beauty, pewne rzeczy się nie zmieniły. Jego kobieta kocha celebrować siebie. I może robi to dla mężczyzny. Ale może dla własnej przyjemności. Zawsze kiedy o niej myślę, wracają nie tylko wspomnienia jego dawnych kolekcji, ale i przeszłości, tak wyobrażam sobie jego moodboard:

Okładki płyt Roxy Music, Claudia Shiffer w obiektywie Helmuta Newtona (1992), amerykańskie supermodelki, ten zdrowy, „sportowy” kanon piękna, może bardziej banalny i mniej high fashion, ale nie mniej pociągający, jak Jerry Hall w latach swojej świetności. Wreszcie fotografie takie jak ta, Chrisa von Wangenheima, która wygląda jak jedna z kampanii Forda, tylko czterdzieści lat wcześniej. Jak widać w cyklu DNA stylu, to nie jest najbliższy mi, najbardziej mnie pociągający kanon urody. Ale jest w tej konsekwencji Forda coś fascynującego. Ta wiara, że dziś, w tych zabieganych czasach w jeansach i płaskich butach, wciąż są kobiety gotowe starannie układać rano fryzurę i z taką też precyzją malować twarz, a później czynić cały ten rytuał, pończochy, szpilki, wąska spódnica i tak dalej… Jest w tym tęsknota za elegancją, której dziś jakby mniej. I chociaż nigdy nie będę tą „kobietą Toma Forda”, czasem lubię sobie myśleć, że kiedy już dorosnę, pociągnę starannie usta konturówką (jak dotąd – nigdy w życiu), ułożę włosy w eleganckie fale i założę coś niedorzecznie obcisłego, ozdobię się dużą, wyrazistą biżuterią, nie przestraszę się złota, cekinów i skóry pytona. I nie pomyślę wtedy: „Ania, opamiętaj się, wychodzisz na miasto, nie na ulicę”, tylko raczej usłyszę w tle „Jestem kobietą” (a, mam tu na myśli raczej Maanam niż Edytę Górniak!).

A nim do tego dojdzie, zawsze są kosmetyki. W Polsce dostępne w wybranych Douglasach (w Warszawie chyba tylko w Arkadii, ze znakomitą, przemiłą obsługą tego stoiska) i online. Udanych zakupów!

3 thoughts on “Tom Ford beauty

  • 23/03/2016 at 00:27
    Permalink

    Świetny tekst! Nurtuje mnie jedna sprawa. Może to pytanie nie na miejscu,ale… jaki jest numer pomadki znajdującej się na pierwszy zdjęciu serii Tom Ford Beauty. Poszukuję takiej od dawna!

    Reply
    • 23/03/2016 at 00:33
      Permalink

      Jeśli myślimy o tym samym zdjęciu – pierwszym z lewej w pierwszym rzędzie, to na nim są dwie – Rouge Fatal i Vampire Kiss. Pozdrowienia!

      Reply
  • 23/03/2016 at 08:39
    Permalink

    Black Orchid to zapach wspaniały, mam nadzieję,że kiedyś dorobię się swojego wielkiego flakonu :)

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *