Jednym z najbardziej intrygujących odkryć przy okazji tworzenia bloga było dla mnie to, że we wszystkich otwierających tę przygodę wpisach zabrakło miejsca dla Kate Moss. Żartowałam nawet, że we wpisie o mnie dodam post scriptum, dwa słowa tylko, „Kate Moss”, od czapy zupełnie, ale żeby były, bo przecież nie może nie być. Wystawa Bowiego w V&A Museum była zatytułowana „David Bowie Is”. To samo odnosi się do niej. Kate Moss jest. Więc chociaż nie było w tych pierwszych wpisach jej twarzy, była obecna duchem, bo jest jedną z moich ulubionych postaci popkultury. To jak bezpretensjonalna dziewczyna z Croydon na swój sposób definiuje to dużo bardziej wyrafinowane „je ne sais quoi”, dodając mu czegoś badass tym swoim słynnym – chociaż nie autorskim – „never complain, never explain”, czaruje i interesuje mnie od lat. A także przywołuje do pewnego porządku. Za nic nie przepraszaj i z niczego się nie tłumacz. I bez względu na to po ilu imprezach jesteś, bądź punktualna, profesjonalna i świetnie wyglądaj. No, to już znacie moją mantrę.
Ale ten wpis to ani laurka na cześć Kate, ani ułomna w powyższym akapicie próba rozłożenia jej fenomenu na czynniki pierwsze. Pierwsze byłoby niemożliwe do przeczytania – uwielbiam ją od dwudziestu lat, drugie – niemożliwe do napisania, bo to największa kariera w modelingu, co piszę z pełną świadomością komercyjnych sukcesów Gisele Bundchen. Ten wpis to po prostu jedna z moich ulubionych sesji. Z – niespodzianka – Kate Moss w roli głównej.
Ta sesja, zatytułowana po prostu „Kate”, ukazała się w magazynie „LOVE”, w dziewiątym numerze półrocznika, w wydaniu wiosennym z 2013 roku. Przyznam, że nie mam wielkiej miłości dla „LOVE”, chociaż poprzedni magazyn, któremu szefowała Katie Grand, jedna z najbardziej wpływowych i rozchwytywanych współczesnych stylistek, „POP”, lubiłam bardzo, bo flirtował z popkulturą nie zawsze wysokich lotów, ale zawsze na wysokim poziomie. „LOVE” popkulturę kocha, ale za często romansuje z klanem Kardashian i sutkami Miley Cyrus, bym traktowała tę publikację poważnie. Kupuję oczywiście, ale najczęściej pogardliwie przeglądam. Są jednak wyjątki, bo „LOVE” ma dostęp do wielkich nazwisk i wielkie możliwości. Stąd na przykład w nowym numerze bardzo dobry wywiad z Markiem (Marcem? Pomocy) Jacobsem. A dwa lata temu ta sesja.
Kate Moss, angielska róża z kolcami i Tim Walker, angielski fotograf z nieograniczoną wyobraźnią. Współpracowali wielokrotnie, zawsze ze spektakularnym – nie ma słowa, które lepiej opisuje fotografie Walkera – efektem. Ale też dość przewidywalnym. Walker to rozmach, przepych, wizja. Fotograficzny odpowiednik haute couture. Stąd od razu myśl. Kostiumy, kreacje, wykwintne lokalizacje, z pompą. A tu takie zaskoczenie.
Nie pałam największą miłością do redaktor naczelnej Katie Grand, ale jej oko stylistki to już inna historia. Grand jeszcze w „POP” opublikowała moją sesję numer jeden, taką, po której pokochałam to wszystko jeszcze bardziej, gdy myślałam, że nie jest to możliwe. O jednym ze zdjęć tej sesji zwykłam mówić „gdybym była zdjęciem, byłabym tym”. I nie licząc mojego obecnego mieszkania (nie wiem zresztą, dlaczego), wisiało na honorowym miejscu w każdym. Kiedyś pewnie te zdjęcia tu wrzucę, dziś jednak chciałabym skupić się na sesji późniejszej, dojrzalszej. To słowo ma tu znaczenie, bo w obu tych sesjach występuje Kate. Wtedy, w 2004 roku była u szczytu kokainowego skandalu, chociaż jej reputacja ustaliła się już wcześniej. Tutaj, w 2013 roku, o prawie dziesięć lat starsza, co w tej branży jest wiecznością, mężatka, kobieta ze statusem ikony popkultury, już nie do odebrania, nie do zniszczenia. Kate. Nie było potrzeby wymyślnego tytułowania tej sesji.
Kupiłam ten numer „LOVE” w podróży. Jak zawsze przeklinając ciężar i nieforemność mojej pasji. Byłam w okropnym nastroju, formie, wszystkim. To nie był dobry czas w moim życiu i ja byłam wtedy nie do pocieszenia, nie do naprawienia, nie do uspokojenia. To trzeba było przeżyć, dać temu jakoś się ułożyć i iść dalej. Ale dni były ciężkie, a ja w nich niemożliwie niespokojna, rozdrażniona, nadwrażliwa. I pewnie też taka, zatopiona w swoich myślach, rozkojarzona, kartkowałam magazyn gdzieś wysoko w chmurach. Aż dotarłam do tej sesji. Nie wiem, co takiego było – wciąż jest – w tych zdjęciach, ale po raz pierwszy odkąd zawitał we mnie ten wielki smutek, dotarł do mnie bodziec jakoś z nim korespondujący. Odłożyłam gazetę, zatopiłam się w myślach. Drugi raz sięgnęłam po nią wieczorem w domu. I wtedy, w intymnym zaciszu, ta sesja mnie naprawdę, konkretnie wzruszyła. Jest tak czystą wizją kobiecości. Wszystkiego, co tak łatwo skrzywdzić, wykorzystać. Jest całym pięknem kobiecego ciała, esencją powabu, kuszenia, tajemnicy i słodkiej obietnicy. Dla kogoś to mogą być – jeśli w ogóle – tylko ładne zdjęcia…
Dziś, gdy emocje opadły, wciąż widzę coś więcej. Piękną, bo jest stworzona do nagich sesji, dojrzałą w swej świadomości i seksualności kobietę. To nie jest sesja mody, bo tej właściwie tu brak. To nie jest sesja obliczona na skandal, bo Kate już wcześniej pokazała wszystko. To raczej fotograficzna wizja, zilustrowanie romantyczno pieprznej idei miłości. Tego pełnego otwarcia, soczystego zaufania, kuszenia i prowokowania. I chociaż to wtedy mnie tak poruszyła, dziś dopiero tak ją widzę. I zakochuję się w niej na nowo…
cudowna sesja i cudowny tekst! piekny nowy blog! usciski, b
Dziękuję!
Piękny tekst Aniu. Tak bardzo dobrze pamiętam ten czas.. x
No tak… Sesja jest wspaniała. Nieco barokowa/rokokowa i jednocześnie zawsze na czasie. Świetna stylistyka. Dobry wpis.
Kate jest oszałamiająca! Chcemy tutaj duuużo Kate.
uwielbiam Panią!
Bliski mi jest Twoj emocjonalny stosunek do tych pieknych wysmakowanych kadrow, fotografia ma w sobie ukryta wielka moc, moze zmienic postrzeganie swiata lub pokazac go od nowa (pieknie pisze o tym Susan Sontag).
Podoba mi sie tez Twoj gust muzyczny, lubie jak sie czasem obudze w nocy posluchac tej stylowej muzyki i dac sie jej ukolysac do snu….
Pozdrawiam cieplo
(nie mam polskich literek na moim lapku)
LOVE.ANNA.