Marc Jacobs SS 2016.

Przeglądając niedawno stare numery „Vogue”, trafiłam na dość banalny tekst, jak przeżyć cztery tygodnie mody. Opublikowany w czasach, gdy nie istniało jeszcze zjawisko modowych osobowości, fotografowanych i komentowanych równie chętnie co gwiazdy i supermodelki. Jednak najwyraźniej już wtedy w modzie było narzekanie, jaki to wysiłek, wysiąść z Concorde’a w nienagannie odprasowanych spodniach. I największa głupota, jaką przeczytałam w magazynach z tego segmentu, czy inaczej – głupota, którą popełniłam. Gdyby ktoś przy wszystkich dobrodziejstwach opisywania „I koniecznie, gdy tylko wejdziesz na pokład nałóż na twarz maseczkę, powietrze w samolocie jest bezlitosne dla twojej cery” dodał choć raz – „I licz się z tym, że będziesz wyglądać idiotycznie i że znajdzie się ktoś, kto ci to powie”. Pozdrawiam pasażera lotu Warszawa – Amsterdam, lipiec 2007. Wracamy do tematu.

Inne czasy i – czego nie pamiętałam – inny układ tygodni mody. Wspomniany dziennik zmęczonej uczęszczaniem na dziesięć pokazów dziennie stylistki przypomniał mi, że nie zawsze Nowy Jork zaczynał miesięczny cykl pokazów najnowszych kolekcji. Nie zawsze ta karuzela kolekcji i trendów zaczynała się od tygodnia w bieli, beżu i szarości. Moda amerykańska jest taka nudna! Czy może raczej, przewidywalna. Nowy Jork pokazuje kolekcje oczywiste, nawet jeśli na papierze uciekają banałom. Bo co wspólnego ma wystawny przepych Zaca Posena i Marchesy z minimalizmem Narciso Rodrigueza i Calvina Kleina, sportową modą ulicy Alexandra Wanga i DKNY, marzycielskimi kolekcjami Rodarte i elegancją Caroliny Herrery i Oscara de la Renty? A jednak. W tym nie ma szaleństwa, nie ma zaskoczenia, nie ma fantazji i marzeń, które przecież utożsamiamy z modą. A szczególnie z pokazem mody. W Nowym Jorku w roli głównej zawsze będzie funkcjonalność, bez względu na to, czy mówimy o gali w operze, czy o dniu w biurze. Do tego stopnia, że mam nieśmiałe wrażenie, że te koronkowo – tiulowe potworności Marchesy są jakoś, ugh, „wygodne”.

Nie cieszę się, że to Nowy Jork rozpoczyna to miesięczne święto mody. Z logistycznego punktu widzenia to oczywiste. Jest Europa i jest Ameryka. Nikt nie będzie latał w tę i z powrotem, by odpocząć od wyrafinowania Paryża w bezpiecznym Nowym Jorku i wrócić, by zaczerpnąć świeżej londyńskiej energii – jaki jest Mediolan, daję słowo, w tym sezonie nie potrafię powiedzieć. A jednak ten układ: NY – Londyn – Mediolan – Paryż co sezon wydaje mi się trefny. Tak się to wszystko leniwie rozkręca! Ile trzeba przeżyć bezkształtnych sukienek i wygodnych kompletów, by wreszcie poczuć emocje… Stąd z taką ulgą i radością przyjęłam ten festiwal radości, jakim był w tym sezonie pokaz Marca Jacobsa. Kolory! Lśnienie! Glamour!

Jacobs pokazuje swoje kolekcje na finał nowojorskiego tygodnia mody. Mówi się o nim „Król Nowego Jorku”, ja podchodzę do tego z pewną rezerwą. Myślę wtedy o imponującym finansowym wyniku imperium Michaela Korsa. O tym, jakie znaczenie dla amerykańskiej kultury mają Calvin Klein czy Ralph Lauren. Ale rozumiem entuzjastów. Tyle tylko, że król ostatnio bywał nagi. I nie, nie mam tu na myśli wrzuconej do sieci nagiej fotki Jacobsa. Za projektantem ciężkie miesiące. Rozstał się ze swoim wieloletnim CEO, a to w biznesie jak żona, przyjaciel, i kochanka w jednej osobie. Wcześniej stracił jakże lukratywną i prestiżową posadę, głównego projektanta tak samo wielkiego co bogatego i wpływowego Louis Vuitton. Jego pożegnalna kolekcja przypomniała, że choć te paryskie pokazy były wielkim show, w którym często scenografia była ważniejsza niż ubrania, jest jednak wspaniałym projektantem, wciąż zdolnym pokazać świetną modę.

To nie był koniec zmian. Zaczęło się niewinnie, choć złowieszczo. Swoją tańszą linię, Marc by Marc Jacobs oddał w ręce dwóch kobiet. Luella Bartley i Katie Hillier przyszły po to, by tę markę zamknąć i na fali medialnego szumu założyć swoją, nawiasem mówiąc dość koszmarną. Gdy emocje opadły, Jacobs powiedział wprost – rozmowa z nowym CEO była brutalnie szczera. Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, tam nie ma miłości dla niedochodowych biznesów. Marc by Marc Jacobs przeszła do historii. Podobnie jak wieloletnia, udana, głośna i barwna współpraca z fotografem Juergenem Tellerem. Gdy ten zbuntował się i zdecydował nie fotografować Miley Cyrus, Jacobs postanowił wpuścić nieco świeżej krwi do swoich kampanii. Od kilku sezonów kolekcje Marca fotografuje David Sims. Przyznacie, że jak na kogoś, kto w nowym wywiadzie dla „Vogue” mówi, że od czterdziestu trzech lat jest na terapii, nie jest to mało.

W nowym wydaniu „LOVE” można przeczytać duży wywiad z Jacobsem. Odbył się w jego paryskim mieszkaniu. Kupionym w czasach, gdy dzielił życie między Nowy Jork a Paryż. Już nie dzieli, o czym to miejsce mu przypomina. A jednak tam wraca. Unosił się nad tym tekstem duch dość przygnębiającej i brutalnej refleksji, nawet jeśli nieuchwytny, nienazwany. I gdzieś w tym wielkim smutku nieubłagana kolej rzeczy. Nowa kolekcja. Budziła ciekawość. Jak projektuje wolny od wielu zobowiązań, ale nie trosk Marc Jacobs. Czy będzie to kolekcja mroczna, ciężka czy może desperacka, sztuczna. Cyniczna, komercyjna, zagubiona, zdezorientowana…

Okazała się być celebracją. Jego wolności.

Zabrał nas do kina. W Ziegfeld Theatre popcorn pachnie w powietrzu, w którym unosi się też duch popkultury i jej gwiazd. Od Beth Ditto paradującej po wybiegu przez towarzyszącą jej Emily Ratajkowski i inną gwiazdkę sezonu, Kendall Jenner, po finałowe sukienki, które przypominają słynne kreacje Courtney Love z połowy lat 90. Z głośną muzyką wykonywaną przez big band w tle. „Trash” New York Dolls – popkultura przeżuwa haute cuisine i popija coca – colą i nie inaczej było w tej nie zawsze wyrafinowanej kolekcji. Tam, gdzie zabrakło dobrego gustu, było przymrużenie oka. O to też w modzie chodzi. Ten luz był bardzo potrzebny. Gdy (francuski) dom mody Givenchy łka nad tragedią Nowego Jorku, pokazując nową kolekcję w rocznicę 9/11, Marc Jacobs pozwala triumfować Ameryce.

Widzę w tej kolekcji amerykańską flagę, Wonder Woman i Supermana. Widzę fascynację Warhola bohaterami masowej wyobraźni. Widzę gwiazdy dawnego Hollywood i ślady dzisiejszego biznesu – w końcu cały pokaz rozpoczął się od pozowania modelek na ściance. Widzę marynarzy i dziewczyny z ich snów. Widzę orkiestry marszowe i gwiazdy grunge’owej sceny. Widzę historię. Ale nie widzę zadumy. To radość przeszłości, czerpania z niej inspiracji. I zabawy nią. A także zabawy modą. Katie Grand, stylistka pokazu, wieloletnia współpracownica Jacobsa, wspięła się na wyżyny swoich umiejętności. Zakamuflowała (to nie zarzut!) znakomite jako osobne ubrania, łącząc je w całość, która przypomina sztukę, nie zawsze użytkową.

Czego tam nie było. Sześćdziesiąt modeli, z których można zbudować całą garderobę na sezon wiosna – lato 2016. Ta kobieta, wariatka trochę, żyje. Chodzi na spotkania biznesowe, na randki, uwodzi, kocha, bawi się, tańczy, odpoczywa. To są ubrania kogoś, kto uwielbia i celebruje życie. Nie ma w nich ani czerni, ani spokoju. Są żywe barwy, wyraziste połączenia, łapiące oko wzory. Lśni, pokazuje ciało, chce być zauważona. Ale też ma w nosie, co się o niej mówi i myśli. Że czasem poszarpane? Że zbyt odważne? Albo niepoważne może? So what.

To kobieta, która pamięta słynny pokaz Marca sprzed ponad 20 lat. Ten, po którym stracił posadę w domu mody Perry Ellis. Bo pokazał rzeczy, które nie przystają. No bo jak to? Poszarpane, zgrzebne, brzydkie? Za takie pieniądze? To ma być luksus? Dziś oczywiście taka moda nikogo już nie dziwi. Ale skłonność Jacobsa do flirtowania z definicją high fashion pozostała. Są w tej kolekcji bluzy, swetry, kurtki jeansowe i koszule w kratę. Ale są i jedne z piękniejszych sukni wieczorowych jakie widziałam w ostatnich miesiącach. Nie wiem, czy na Oscary. Nie wiem, czy gwarantują miejsce na liście ‘najlepiej ubranych’. Wiem, że takie, by zrobić wrażenie na ukochanym chłopcu. Narzucając chwilę wcześniej jego skórzaną kurtkę. I wybiegając radośnie z randki, wcale nie wystawnej kolacji czy wielkiego balu. Te ubrania mają w sobie jakąś przebiegłą funkcjonalność – bo o sweter za trzy tysiące dolarów to lepiej jednak dbać – chce się w nich żyć, chce się je mieć. A nie tylko podziwiać.

Jacobs tym pokazem wyreżyserował swój film. Odę do ukochanego miasta, do kultury, której jest częścią, do czasów, które już nie wrócą. Do kobiet, bo – co warto podkreślić – to rzeczy celebrujące kobiecość, akcentujące kobiecą sylwetkę, niekoniecznie w najszczuplejszej, chłopięcej formie. To wreszcie triumf życia nad depresją, która nęka go od lat. To radosna, kolorowa, zabawna moda. Ale przy tym nie głupia, nie robiąca z kobiety ‘starej – maleńkiej’, w czym, niestety, specjalizuje się od kilku sezonów dom mody Moschino i kilka polskich celebrytek. Nigdy nie dosłowna, nigdy nie przekraczająca granicy kiczu. Czy, chociaż jesteśmy w kinie, teatralności.

I mogłabym jeszcze tak długo, ale są momenty, gdy słowa mnie opuszczają. O dwóch ostatnich sukienkach kolekcji mogę tylko: aaaaach.

Cała na zdjęciach, zapraszam do oglądania i dzielenia się wrażeniami w komentarzach!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *