Björk. Urodzinowo.

Dziś pięćdziesiąte urodziny Björk, jednej z moich ulubionych wokalistek. Prywata! Muzyczny mamy ten tydzień na blogu. Ale nie mogłam sobie odmówić przyjemności okolicznościowego tekstu. To nie jest „kariera Björk w piętnastu tysiącach znaków”. To raczej moje życie z jej muzyką w tle. I kilka jej fragmentów, które zapamiętałam szczególnie mocno. Pewnie nie tylko ja…

Wszystko zaczyna się we wrześniu 1993. Telewizja MTV w dużym pokoju, okupowanym przeze mnie codziennie między szkołą a powrotem rodziców do domu. Notowałam sobie w zeszycie (matematyka) nazwy, które były dla mnie tak samo intrygujące, co nieznane. To jedno słowo już kojarzyłam, z fajnego teledysku. Ale dopiero kiedy zobaczyłam ten, do Venus as a Boy, przepadłam zupełnie. Dziwnej urody dziewczyna w dziecinnej fryzurze i śmiesznych kropeczkach na twarzy smaży jajka. Robi takie zabawne miny, kiedy śpiewa, chociaż zupełnie nie rozumiem o czym. I jest taka inna. I bawi mnie, i przeraża. I nigdy czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Tego dnia w moim zeszycie pojawiło się to słowo, Björk.

 

 

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za teledyskiem stoi Sophie Muller, wybitna postać jeśli chodzi o pokazywanie kobiet w muzyce, współpracująca między innymi z Annie Lennox, Gwen Stefani i Sade. Nie wiedziałam, że Björk to ex-wokalistka Sugarcubes, zespołu, który może mogłam zobaczyć w 120 Minutes w MTV, ale wtedy wolałam czekać na teledyski Madonny. Nie wiedziałam, że gapiąc się, a w końcu nagrywając na taśmę VHS jej teledyski, oglądam dzieła promujące jej pierwszą solową „dorosłą” płytę, Debut. Nie wiedziałam, że kiedy w końcu kupię tę kasetę, piracką niestety, z utworami w złej kolejności, to jak usłyszę pierwszy raz Violently Happy będę bać się tej muzyki. Wiedziałam tylko, że patrzę na jakieś zjawisko.

Później sprawy potoczyły się błyskawicznie. W radiu usłyszałam Play Dead, singiel nagrany wspólnie z Davidem Arnoldem i wtedy po raz pierwszy pokochałam nie to dziwadło, tylko tę piękną muzykę. Dziwadło później skakało na platformie w Nowym Jorku (teledysk do Big Time Sensuality), robiło misiowi straszne rzeczy w teledysku do Violently Happy, a tak niewinnie przy tym wyglądało na okładce płyty Debut. Było też samą słodyczą w koncercie zrealizowanym dla cyklu MTV Unplugged. I muzą projektantów, fotografów, reżyserów. Ale o tym miałam się dopiero dowiedzieć.

Gdy dwa lata później, w 1995 roku, wydawała płytę Post, już wszystkie te wielkie nazwiska, Stephane Sednaoui, Jean-Baptiste Mondino, Michel Gondry, coś mi mówiły. Björk miała szczęście do najlepszych, największych w swoim fachu. Otwarta na nowe, w końcu od zawsze w branży z etykietą „jakaś dziwna”, którą zawdzięcza pochodzeniu, szczególnie zaś mocnemu akcentowi, była idealnym materiałem do współpracy, robienia rzeczy odważnych, szalonych, dziwnych, często trudnych. I trochę porąbanych, bo tak właśnie wracała po chwilowej nieobecności. W tej wielkiej misji wysadzenia muzeum i uratowania ukochanego, bo to była scenografia Army of Me, pierwszego teledysku nowej płyty, Post.

 

 

Björk na kolorowo. To jest nie tylko niezwykle udana okładka – wszak płyta Post mieni się kolorami, iskrzy od pomysłów, ale i okładka przepiękna. Intuicja dobrze podpowiedziała, by zarzucić pierwszy pomysł Jeana-Baptiste Mondino i skłonić się ku wizji Stephane Sednaoui. Zupełne przeciwieństwo Debut, tam patrzy na słuchacza zalękniona, tutaj już śmiało w oczy. Tam w skromnym swetrze, tutaj już w propozycji od projektanta, bo to kreacja Husseina Chalayana, awangardowego twórcy, z którym Björk zresztą kilkakrotnie współpracowała. Z płytą Post Björk weszła już śmiało do świata mody, pozując na okładkach i-D i The Face, funkcjonując w pulsującym nową energią trip-hopowym Londynie. W kolorowych ubraniach, sportowych butach i figlarnych fryzurach była jasną, przebojową stroną mrocznego przecież gatunku. Post pozostaje w jej dyskografii najbardziej komercyjną płytą i największym sukcesem. Z płyty wydano sześć singli, każdy ozdobiony intrygującym i jak różnym teledyskiem, w tym jednym z jej najsłynniejszych, do It’s Oh So Quiet. Czterominutowe dzieło Spike’a Joneza jest dziś klasykiem gatunku, filmem bezpretensjonalnym, uroczym, czarującym i lekkim, pokazującym Björk z nieznanej dotąd strony. I choć klasa, i jakość teledysku są nie do podważenia, w prywatnym rankingu szczególne miejsce w moim sercu zajmuje inny, ten do Possibly Maybe. Björk, która dość szczodrze poczynała sobie na gruncie damsko – męskim, związała się między innymi z autorem okładkowego zdjęcia. Z miłości niewiele wyszło, ale została ilustracja pierwszej smutnej piosenki w jej dyskografii, bo tak o Possibly Maybe mówi autorka. Sednaoui, wybitny kolorysta i mistrz światła, zilustrował rozpaczliwą balladę o końcu uczucia pięknym, wysmakowanym teledyskiem.

 

 

Gdy we wrześniu 1997 roku ukazywała się kolejna jej płyta, Homogenic, Björk była już gwiazdą. Kimś nie dającym się jednoznacznie zaszufladkować, ale dość w swej nieprzystępności przystępnym, by sprzedawać miliony płyt. Ale nie taki był cel. Homogenic jest płytą przestrzeni, powietrza, wielkiego oddechu, ucieczki od gwaru, miasta, sławy, życia. Jest też próbą stworzenia dzieła ambitnego w warunkach współczesnej produkcji popowej. Bardziej wyrafinowanego niż Post. I, jak pokazała okładka płyty, dzieła niezwykle wysmakowanego, wyrafinowanego i bardzo dopieszczonego. To nowy rozdział w życiu Björk, współpraca z londyńską paczką bliskich współpracowników, stylistką Katy England, projektantem Alexandrem McQueenem – wtedy gorącym, ale wciąż nowym nazwiskiem świata mody i fotografem Nickiem Knightem, którego powoli uwierał świat komercyjnej mody i coraz śmielej szukał projektów, w których mógłby rozwinąć skrzydła. Dokładnie to samo – o muzyce – mogłaby powiedzieć Björk. W autorach swojego okładkowego zdjęcia znalazła wiernych towarzyszy całej muzycznej przygody jaką była Homogenic. A zdjęcie zachwyca. Alexander McQueen pięknie zinterpretował prośbę artystki, by była na tym zdjęciu wojownikiem. Kimś, kto musi walczyć, a za broń wybiera miłość. Chłodne, stalowo – srebrne tony okładkowego zdjęcia idealnie wprowadzały w nastrój płyty, pełnej wysmakowanych aranżacji i dyskretnie eleganckich dźwięków.

Ale to był dopiero początek.

 

 

Kiedy już myśleliśmy, że wiemy wszystko o tej płycie, że jest mniej przystępna niż Post, że Björk dorośleje i nie jest już zwariowaną dziewczyną, tylko artystką z krwi i kości, że jej wizerunek jest równie plastyczny jak jej wyobraźnia (teledysk do Hunter) i że jeśli nie jest zadowolona, będzie szukać tak długo aż będzie (dwa teledyski do Alarm Call), na finał promocji Homogenic przywaliła najcięższą artylerią. „Wojowniczka miłości” zamknęła ten rozdział teledyskiem do All is Full of Love, piosenką wypełnioną miłością, filmem nią wypełnionym, dziełem skończonym, absolutnym. Teledysk do tego utworu uchodzi za jedno z arcydzieł krótkich form filmowych. Reżyser Chris Cunningham, który dał się poznać jako twórca dość… intrygujących teledysków, które stanowiły często wyzwanie dla widza, dla tej piosenki dał się porwać wizji namiętnej, fizycznej miłości. Jak wspominali oboje z Björk, ich myśli od początku krążyły gdzieś wokół seksu. Björk chciała nieba, miejsca czystego, świętego, a jednak zbrukanego erotyką. Cunningham po spotkaniu z artystką na kolejne przyniósł scenariusz, który ją zachwycił. Znalazła swoje niebo. All is Full of Love odczekało trochę, jest jakby osobnym filmem, osobnym dziełem, niezwiązanym z żadną z płyt. Jest samodzielnym przystankiem, wojowniczka wygrała wojnę, bo tak właśnie, tym przesłaniem kończy się i album, i oficjalnie zamyka się długa, prawie dwuletnia promocja Homogenic.

 

 

Wraz z końcem lat 90. skończył się popowy i przystępny etap twórczości Björk. Szaleństwo przybrało postać awangardy, nie beztroski, a do baśniowego często świata wokalistki coraz częściej zaglądała proza życia, szczęśliwie jeszcze w najlepszym wydaniu. Piosenki miłosne z marzycielskich stały się cielesnymi, miłość była czymś więcej niż fascynującym konceptem, była stanem oswojonym w dzikiej naturze pożądania. Vespertine, pierwsza płyta Björk w XXI wieku, jest płytą wielkiej miłości. Jest też albumem, który musiał stawić czoła nowym czasom. Ta intymna, wyciszona, domowa płyta Björk, celebrująca unię dwojga ludzi złączonych najlepszym z uczuć, ukazała się na dwa tygodnie przed zdarzeniami z 11 września 2001 roku. I stała się jedną ze ścieżek dźwiękowych trudnych, zmuszających do refleksji dni strachu, ale też dni rzeczy najważniejszych. Na okładce płyty kolorowa wariatka, eksperymentatorka i dziwaczka, poważnieje i subtelnieje. Piękne ujęcie autorstwa duetu Inez van Lamsweerde and Vinoodh Matadin pokazuje artystkę w słynnej oscarowej łabędziej kreacji autorstwa Marjana Pejoskiego, która do dziś uchodzi za jeden z najgorszych i najdziwniejszych wyborów w dziejach wielkiej hollywoodzkiej gali. Na tej okładce Björk ucieka od nas wzrokiem. Przymknięte oczy chowają jej świat, to w końcu jest jej Hidden Place.

 

 

Z erą Vespertine kojarzy mi się mój ulubiony moment twórczości islandzkiej wokalistki. Jesienią 2001 roku wydała na singlu piosenkę Pagan Poetry. Singiel ukazał się w atmosferze skandalu, teledysk zawierał dosłowne sceny erotyczne, sfilmowane przez samą artystkę kamerą, którą dostała od reżysera, Nicka Knighta. Z tych intymnych zapisków, scen seksu oralnego, stosunku z partnerem, powstał film ilustrujący namiętną miłość, wielkie oddanie. Jakby mało było scen erotycznych, sprytnie zakamuflowanych przez Knighta – jak mówił mi kilka lat później w wywiadzie: To teledysk dla dorosłych, bo tylko ci, którzy uprawiali seks wiedzą na co właśnie patrzą – w teledysku nie brakuje i innej dosłowności, brutalnego kolczykowania, przebijania, przeszywania ciała. Wszystko w imię idei tego wielkiego przywiązania, związku pełnego, bez powietrza, bez rozumu, związku ciała i emocji. Teledysk do Pagan Poetry ocenzurowano, ale Knight i Björk nie pozwolili, by stała mu się krzywda. Tutaj pełna wersja:

 

 

 

Knight chciał pokazać ją nagą, skoro ona w piosence obnaża swoje emocje bez żadnych granic i barier. Stąd tyle śmiałości w kreacji Alexandra McQueena. A Björk z kolei chciała pokazać miłość. Stąd pomysł Nicka, by dać jej kamerę i pozwolić tę miłość sfilmować. Po mojej rozmowie z Knightem, a nie mogłam sobie odmówić przyjemności zapytania właśnie o ten teledysk, było jasne, że nawiązało się między nimi wielkie porozumienie i tylko komuś takiemu Björk mogła wtedy powierzyć zadanie udokumentowania swojej miłości.

Intymność Vespertine przełożyła się na jej promocję, zdecydowanie spokojniejszą i bardziej stonowaną. Także na koncertach artystka dała się poznać z bardziej dystyngowanej strony, choćby w słynnej Radio City Music Hall w Nowym Jorku, gdzie wystąpiła w zjawiskowej czerwonej kreacji McQueena. Bo wyciszenie to jedno, ale świat mody nie pozwolił jej skryć się w kokonie (to jeden z tytułów z płyty). W okresie promocji albumu pozowała między innymi Terry’emu Richardsonowi, Juergenowi Tellerowi, Davidowi Lachapellowi i stałym współpracownikom. Ale też coraz bardziej oddalała się od tradycyjnie rozumianego świata muzyki pop. Gdy w latach 90. była częścią głównego nurtu, dekadę później zdecydowanie lepiej czuła się na uboczu.

Medulla. Kolejna płyta. I następny krok w niszę. Czy bardzo się narażę, jeśli powiem, że moim ulubionym elementem tej płyty jest jej okładka? Raz jeszcze Inez + Vinoodh, a w roli głównej tym razem włosy Björk, element natury, tak samo kluczowy dla okładki jak jej głos dla płyty, nie ma na niej instrumentów, wszystko a capella. Jednak ten głos, latami przeze mnie uwielbiany, nie wystarczył, by mnie zachwycić. I niestety tak samo było z kolejnymi płytami, VoltąBiophillią. Ile razy chciałam, próbowałam znaleźć na nich coś dla siebie. Ale pozostawiały mnie zupełnie obojętną. Im bardziej Björk, zachęcana przez partnera, artystę Matthew Barney’a, zagłębiała się w swój świat, tworząc bez wątpienia sztukę, tym częściej myślałam, że to po prostu nie jest moja rzeczywistość. Że zostałam gdzieś w nieskomplikowanym świecie prostych piosenek.

 

 

A potem wszystko się zmieniło.

Björk rozsypał się ułożony od ponad dekady świat. Zdrada i brutalny koniec miłości zainspirowały płytę, która zamyka jej dyskografię, wydaną na początku tego roku Vulnucurę. Płytę – koncept album o świecie chwilę przed, w trakcie i po rozstaniu. Płytę dosłowną, brutalną, strasznie ciężką, smutną. „Wojowniczka miłości” przegrała. W chwilach, które były celebracją jej kariery, jej dorobku – doczekała się wystawy w MOMA – przyszedł taki cios, wielki smutek. Na tej płycie nie słyszę eksperymentów, poszukiwań, wymyślania, definiowania siebie na nowo, kolejny raz. To jakby powrót do Vespertine. Tamten album był zamkniętym, skromnym w wyrazie światem dwóch osób. Ten, to równie intymny krajobraz. Tyle, że jednostki. Nie wiem, co takiego jest w tej muzyce, wcale nie najłatwiejszej, z pewnością nie zawsze komfortowej w odbiorze, ale przywróciła mi Björk. Z projektu wyszedł człowiek. I zobaczeniu go nie przeszkodziły żadne kostiumy, wizualizacje, nic.

Przyznaję, mam wyrzut sumienia, że po macoszemu potraktowałam tu aż trzy płyty w jej dyskografii. Ale chciałam być uczciwa. To ważna dla mnie artystka. Post uważam za arcydzieło muzyki pop. Pagan Poetry, z obrazem czy bez, kilkanaście lat później wciąż zapiera mi dech. Homogenic to płyta tak czysta, tak wielkiego spokoju, że wielokrotnie pomagała mi, gdy tego spokoju brakowało. A Debut to wspomnienia najpiękniejsze, bo dni, gdy zakochiwałam się w muzyce tak, jak tylko nastolatki potrafią. Nie chciałam pisać encyklopedycznie, to nie jest tekst dziennikarki muzycznej. I pewnie można było bardziej skupić się na modzie, wspomnieć o jej bliskiej relacji z Alexandrem McQueenem, zakończonej hołdem dla projektanta na jego pogrzebie. Przypomnieć kilka pięknych sesji, z AnOther Magazine czy Dazed. Niczym Vogue zrobić zestawienie jej najdziwniejszych fryzur (nieee…), czy – to prędzej – najbardziej pamiętnych kreacji. Ale wolałam tak. Kilka momentów z Björk. Z dziwną pewnością w tle, że będą kolejne. A na ‘do widzenia’, wybaczcie, nie mogłam się powstrzymać. To przecież było cudowne:

 

Sto lat!

3 thoughts on “Björk. Urodzinowo.

  • 22/12/2015 at 08:43
    Permalink

    „… przyznaję, mam wyrzut sumienia, że po macoszemu potraktowałam tu aż trzy płyty w jej dyskografii…”
    dobrze, że ta szczerość tutaj się pojawiła, z której można wywnioskować trochę brak zaparcia i chęci poznania czegoś całkowicie innego, bardziej skomplikowanego, jednak czy dziennikarz muzyczny piszący o artyście powinien w taki sposób potraktować muzykę? Muzykę swojego idola? Z drugiej strony to prywatne zdanie autorki, które trzeba uszanować. Cała historia mnie osobiście przypomniała czasy MTV, mrocznych teledysków, zeszytu w kratkę i odkrywania… piękne czasy.
    Pozdrowienia z Bytomia

    Reply
  • 28/02/2016 at 01:45
    Permalink

    Witam czy ma Pani może jeszcze stare kasety VHS z teledyskami z MTV? Zbieram takie materiały, mogę pomóc w digitalizacji i podzielić się swoimi zbiorami. Proszę o kontakt gothfan@tlen.pl Pozdrawiam, Bogdan

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *