Przyznam od razu. Ten tekst zainspirowała wyprawa polskich szafiarek i celebrytek na tydzień pokazów haute couture w Paryżu. Delegacja z Polski uczyniła z wycieczki medialne wydarzenie szeroko komentowane w mediach, które wszyscy czytamy, tylko mało kto się do tego przyznaje. Oczywiście, jak przystało na owe media, słowem nie poruszono tematu samych pokazów, projektantów i ich kreacji. Skupiono się na butach, torebkach i pośladkach polskich entuzjastek mody. Te bowiem podeszły do tematu na bogato. Wystroiły się, robiąc z tygodnia mody tydzień lansu i kreacji.
Nie wiem, dlaczego mnie to poruszyło. W końcu w Polsce zdążyliśmy do tego przywyknąć. Pokaz mody to przy okazji impreza, bankiet ze ścianką. Ważniejsze jest kto przyszedł, w butach za ile niż to, co pokazano na wybiegu. Domyślam się, że dla wielu bywalców to taka sama okazja do lansu, jak premiera nowego jogurtu. Tyle, że Paryż to nie Warszawa. A oficjalny kalendarz pokazów mody, to nie imprezy w Soho Factory, które wciąż nie potrafią ułożyć się w polski tydzień mody. Na pokazach się pracuje. I nie mam na myśli tylko modelek i projektantów. Osoby siedzące na widowni to modowi dziennikarze, to kupcy z dużych domów handlowych, styliści gwiazd, ludzie, którzy z tym, co właśnie dzieje się na ich oczach, za kilka tygodni będą pracować. Któraś z tych kreacji pojawi się na okładce „Vogue”, inna na oscarowej gali. Na jeszcze inną zostanie złożone prywatne zamówienie. Ten kwadrans pokazu to czas skupienia, zebrania myśli, a często i siły, by powalczyć o najpiękniejsze z kreacji.
Nasze gwiazdki nie po to poleciały do Paryża, nie są klientkami haute couture. Po co poleciały, dokładnie nie wiem. Blogerka modowa Jessica Mercedes w swoim filmie próbowała wytłumaczyć o co w haute couture chodzi, było i o żonach „aligarchów” i o „Rafie Simonie”, który z tej okazji stracił nie tylko posadę w Diorze, ale i „s” w nazwisku, było o 2000 krawcowych pracujących nad jedną kreacją haute couture (o ile wszystkie żony „aligarchów” nie planują okryć się kocem o wymiarach dużego morza, nie jest to możliwe), ale i tak najważniejsze było to, że jej stylizację dostrzegły wszystkie portale – od Vogue po Yahoo. Zdaje się, że opowieść o tym zajęła więcej niż relacja z każdego z czterech pokazów, na jakich była.
Zresztą, już sam tytuł filmu nie pozostawia złudzeń. To nie „Magia haute couture” tylko „Jak pojawić się w Vogue?”. Odpowiedź powyżej.
Na tydzień haute couture wybrała się też jedna z polskich śpiewających gwiazdek, organizując na potrzeby tej wyprawy specjalną garderobę, z myślą o zainteresowaniu sobą fotografów. I z pewnością się udało. Moda się zmienia, ale to nie – świecenie gołą dupą zawsze zwraca uwagę. Tylko pytanie, czy przyjście – z zaproszeniem, czyli z pewną kulturą bycia czyimś gościem – na pokaz kogoś, kto tworzy sztukę, z myślą o tym, by to siebie na tym pokazie lansować nie jest jakoś… nieeleganckie? Czy na pewno na pokazie mody chodzi o „Ja! Ja! Ja!”, a nie o kolekcję, o ubrania, inspirację, a w przypadku haute couture też o warsztat, kunszt, czyste piękno?
Pomyślałam, że czas bronić bywalców pokazów mody. Bo to nie musi być tak, że trzeba się koniecznie wystroić, albo iść na pokaz z myślą „co zrobić, by mnie zauważyli”. Można po prostu iść dla mody, dla przyjemności obcowania z nią w sposób dostępny nielicznym. Można wyglądać skromnie, elegancko. Nie trzeba krzyczeć dodatkami sezonu, ani epatować markami. Można być zauważonym, prezentując się jako piękne tło dla mody. Tym paniom z pewnością się to udaje.
Sofia Coppola. Od niej zaczniemy, bo chociaż zajmuje się filmem, jej związki z modą są i wieloletnie, i bardzo bliskie. Od reżyserii kampanii (H&M, Dior) i występowanie w nich (Louis Vuitton, Marc Jacobs), po przyjaźń z Markiem Jacobsem i zaprojektowanie dodatków dla Louis Vuitton, gdy Jacobs był jeszcze głównym projektantem marki. Na pokazy chodzi nieczęsto i jeśli już to „po przyjaźni”. Coppola, obdarzona niezwykłym okiem, co widać w jej filmach, jest królową skromnej elegancji. Jej rzeczy są proste, markowe, w pewnym sensie jak jej nazwisko – mówią tyle, ile trzeba, nic więcej nie jest potrzebne, marka to klasa. Nie bawi się w kicz i plastik. Skóra, kaszmir, rzeczy świetnie odszyte, bazujące na klasyce dobrze skomponowanej garderoby, zawsze bardziej dziewczęce niż kobiece, podobnie jak jej makijaż i fryzura. Styl Sofii jest subtelny jak jej filmy. I, dodam złośliwie, w ostatnich latach lepszy od nich.
Zostańmy jeszcze w Ameryce, bo to na tamtejszym rynku świetnie radzi sobie wpływowa stylistka, Vanessa Traina. Nazwisko niewiele Wam mówi? To córka Danielle Steel, autorki strasznych książek, sprzedawanych w milionowych nakładach. Jej córka nie poszła jednak na komercyjną łatwiznę. Współpracuje z silną gwardią nowej amerykańskiej mody, Josephem Altuzarrą czy Alexandrem Wangiem. Amerykańska moda minimalizm ma we krwi, Traina też. Jej znakomity styl to skromność, jakość, wyrafinowanie i odrobina seksu. Bo chociaż Vanessa na nowojorskiej ulicy to jeansy, koszula i szpilki, wieczorem będzie to sukienka z odważnym rozcięciem. A na ważne oficjalne wyjście świetnie skrojony Dior czy równie wyrafinowane propozycje od Celine czy Proenza Schouler. To nie jest moda dla każdego, bo Traina to skromna paleta barw i minimalistyczne podejście do dodatków. Pomaga uroda, by czymś tę surowość wypełnić, a na jej brak stylistka z pewnością nie może narzekać. Traina to klasa i świadomość siły jakości i detalu. I tego, że mniej znaczy więcej.
Przenieśmy się do Paryża. Tutaj króluje Jeanne Damas, nowy obiekt pożądania. Wybaczcie, w tym wpisie nie pojawią się uwielbiane przez polskie „ikony mody” sztuczne rzęsy i tony pudrów do konturowania twarzy. Nie będzie „butów sezonu” i „torebek gwiazd”. Damas najpiękniej wygląda w swoich ukochanych jeansach z wysokim stanem i t-shircie, i tak właśnie, uzbrojona w swoją tajną broń, szminkę, potrafi pojawić się na pokazie mody, wzbudzając takie zainteresowanie jak stojąca obok w kapeluszu z piór Anna Dello Russo. Jeanne to piękna dziewczyna, nie tak chuda jak popularne ostatnio „it-girls”, akcentująca swoje kobiece kształty i co za tym idzie stawiająca na trochę inną modę – to czyni ją tak interesującą. Jak przystało na dziewczynę z Paryża, jest idealnie nonszalancka, nosi espadryle, chadza z koszykiem, uwielbia modę Sonii Rykiel, wino i bagietki. To nie jest ktoś, kto odrzuca niedostępnym „Rany, tyle ile ona ma na sobie, ja zarabiam w rok”, z pomocą niewątpliwego uroku przypomina, że styl to coś innego niż metki i marki. I póki nie skusi się na kontrakt z Chanel, będziemy dzięki niej o tym pamiętać. Jeanne jest moją nową ulubienicą, spodziewajcie się wkrótce osobnego wpisu na jej temat.
Teraz Londyn. To dziewczyna, którą poznałam dzięki… włosom. Znałam Sarah Harris wcześniej, czytywałam jej teksty w brytyjskim „Vogue”, ale dopiero kiedy stała się obiektem zainteresowania fotografów stylu ulicy, zainteresowałam się nią i ja. Harris w swoich tekstach – w przeciwieństwie do rozmów z mężem – przyznaje, że nie ma takich pieniędzy, których nie wydałaby na ubrania Celine. A Celine to moda niełatwa i nieostentacyjna, zaprojektowana nie na jeden sezon, ale na całe życie. Wybierają ją kobiety świadome ponadczasowej funkcji mody, jednak innej od dodatków i trendów sezonu. Dodajmy do tego umiłowanie dziennikarki do jeansów, burzę siwych – to decyzja natury, nie trzydziestolatki – włosów i mamy jedną z najciekawszych przedstawicielek mody sportowej, czasem kobiecej, dość niejednoznacznie atrakcyjnej. Jeanne Damas to dziewczyna, z którą poszłabym na wino. Z Sarah na plotki przy kawie. Jej styl nie jest zagrożeniem dla kobiety, która chce czuć się najpiękniejszą w pokoju. Ale styl Harris jest całością, jest reprezentacją dziewczyny, która go nosi. To nie jest ktoś, kto poszukuje, to ktoś na tyle pewny siebie, że wie, że już znalazł. I to akurat, w przeciwieństwie do butów Celine, wydaje mi się bardzo seksowne. Zresztą, na jednym ze zdjęć ma „moje” buty, szpilki Givenchy z żółtej wężowej skóry, więc może nie jest tak źle z tym sex appealem?
Jeśli już jesteśmy przy mojej szafie, gdy tylko zobaczyłam zdjęcie Emmanuelle Alt, naczelnej paryskiego „Vogue” w tej różowej bluzie, natychmiast pobiegłam do GAP-a, J.Crew i Madewell (byłam wtedy w Stanach), by kupić pierwszą od lat rzecz w kolorze innym niż granatowy. Kupiłam, nigdy nie włożyłam. Alt to kolejna z kobiet fotografowanych na ulicach „miast mody”. Jej styl jest bardzo określony, można nawet pokusić się o „nudny”, a jednak wciąż interesuje, zaś sama Alt uchodzi za jedną z najbardziej szykownych kobiet. Ta sama fryzura, ten sam brak makijażu, te same buty, często od Isabel Marant, podobnie jak wiele ubrań stylistki. Sporo zapożyczeń z męskiej garderoby – czasem dosłownych i zawsze granie najmocniejszym atutem – nogi, nogi, nogi. Alt to spodnie, najczęściej z paskiem, jedną z nielicznych „ozdób”, bo poza zegarkiem Cartier trudno znaleźć element ponadprogramowy, czy mówimy tu o torebkach, czy o biżuterii. Alt wie, że ten surowy (żadnych wzorów, i bardzo ostrożnie z kolorem) styl: szpilki, dobre spodnie, t-shirt czy koszula i marynarka, to jej najlepszy przyjaciel, pozwalający idealnie opisać aktywną kobietę sukcesu, zawsze w biegu, reprezentującą przy tym klasyczny paryski styl, żadne tam falbanki i piórka, ja tu mam magazyn do poprowadzenia.
Kolejna ulubienica fotografów, ambasadorka Chanel, Caroline de Maigret, to już paryski szyk dla zaawansowanych. Piękna chłopczyca kocha modę, ale się nie stroi. Ma za dużo na głowie, modelką bywa, ma swoją pracę, biznes i rodzinę. W prawdziwym życiu nie ma czasu na bieganie na obcasach. A de Maigret jest prawdziwa, i bardzo bezpośrednia, to siła jej fenomenu. Za duża marynarka, za szerokie spodnie i sportowe buty? To uniform muzy Karla Lagerfelda. Ale! Kiedy Paryżanka chce być seksowna, potrafi jak żadna inna. Wystarczy zobaczyć filmik dla brytyjskiego „Vogue”, w którym zakłada kreację Haidera Ackermanna, wooooow! Wróćmy jednak na ulicę. De Maigret, o ile nie pracuje dla Chanel, na pokazy przychodzi na zupełnym luzie, jakby właśnie wstała od kawiarnianego stolika, albo za rogiem zaparkowała skuter. Skórzana kurtka, wielki płaszcz, niedopięta koszula, obowiązkowo burza potarganych włosów, to jej styl. Komuś może się wydać nieelegancki, a jednak starczyło, bo kosmetyczny gigant, marka Lancome, zaproponowała jej współpracę. Caroline dołączyła do tak „poukładanych” ambasadorek marki jak Kate Winslet czy Penelope Cruz. Nie, nie pracują jeszcze nad linią kosmetyków dla potarganych włosów.
Na koniec jedna z najsłynniejszych bywalczyń pokazów mody, Alexa Chung. Definicja dziewczyny znanej z tego, że jest znana (i chuda), jednoosobowo przeprowadziła małą rewolucję w modzie ulicy. Czego to jej nie zawdzięczamy… Pomyślcie o każdym trendzie jak najdalszym od „obcisłe, seksowne, kobiece” i będziecie w domu. Białe kołnierzyki? Chung. Tasiemki przy szyi? Chung. Jeansy inne niż „skinny”? Chung. Ogrodniczki? Chung. Stare Levisy przerobione na szorty, też ona. I tak dalej i dalej… We wszystkich jej modowych wyborach jest sporo i ryzyka, i zabawy, i własnego stylu, ale nigdy nie ma czegoś wymuszonego i sztucznego. Nie ma ostentacji i pewnej wulgarności, rozumianej nie tylko jak biust na wierzchu, ale i właśnie to doklejone do torebki Valentino: patrzcie na mnie! Jest wysiłek, owszem, ona jest kimś, kto żyje z tego, że ładnie wygląda. Ale z tego jest też sporo pożytku innego niż lans. Teksty do brytyjskiego „Vogue”, a teraz niezły cykl filmów dokumentalnych dla nich, (straszna) książka, kolekcje dla Madewell i AG Jeans, a w kwietniu współpraca z Marks & Spencer. Ba, Chung osobiście, jednym wyborem torebki, zrobiła rekordowy obrót firmie Mulberry, jakiego wynajęta kilka sezonów później Cara Delevingne nie potrafiła. Chung jest dziś instytucją mody, która posługuje się też Instagramem i innymi nowymi narzędziami. Korzysta z nich błyskotliwie i namiętnie, ale nie głupio. I zamiast pozować z żonami „aligarchów”, wrzuca zdjęcia z muzykami alternatywnych kapel. A, właśnie. Bo obok wszystkich pięknych sukienek i szczupłych nóg, Chung ma też osobowość, pasje i zainteresowania.
Nasze dziewczyny mają zdjęcia na zagranicznych portalach, co pewnie w ich świecie jest ogromnym wyróżnieniem i sukcesem. Mnie przytrafiło się to raz, przypadkowo. Wspominam to dość traumatycznie, ponieważ państwu fotografom nie spodobała się moja wielka torba (szłam na zakupy płytowe) i poprosili, bym odłożyła ją na chodniku. Później, pozując „spontanicznie”, myślałam już tylko o tym, czy Nowy Jork to bardziej miasto morderców, czy złodziei. Z ulgą wróciłam do mojego poszarpanego Vuittona, myśląc tylko o wszystkich płytach za dolara, a nie o całej sławie, której właśnie zrobiłam kuku, ustawiając się gorszym profilem… Może czas na mój filmik „Jak nie pojawić się w Vogue”?
baardzo kąśliwy tekst, niezwykle pretensjonalny, chwilami az dziecinny dla odbiorcy bo ma się wrażenie, że stworzony nie po to by oddać hołd modzie a wytknąć innym to i owo przy okazji… nie sądzę żeby to było wiarygodne z ust -chwała Bogu- przede wszystkim radiowca.
Może na początku jest kilka kąśliwych uwag, ale są one według mnie uzasadnione. Ale nie jest ani pretensjonalny, ani tym bardziej dziecinny. Promowana w mediach moda jawi się jako produkt płytki, przestylizowany, krzykliwy czy nawet wulgarny bazujący na najbardziej prymitywnych instynktach. A tłum to kupuje, ba – nawet tego chce. Czasem zgodnie z zasadą „… miliony much nie mogą się mylić”. A przecież moda może być czymś więcej, może być sztuką, także użytkową i dla osób dla których nie stanowi jedynej treści życia. Ja jestem tylko dalekim obserwatorem, czasem tęskniącym za wielką modą, ale patrzę na celebrycko-blogerski świat z przymrużeniem oka. W naiwnym wystąpieniu naszej młodej blogerki modowej pozytywne jest odkrycie, że podejście na luzie może być bardziej docenione niż przemyślane stylizacje. Czy wyciągnie z tego wnioski? Nie wiem. Ale wiem, że blog pani Ani jest potrzebny, pokazuje”głębsze” oblicze mody. Tu moda nie jawi się pod postacią przebieranki dla młodych dziewcząt, celebrytek czy niedowartościowanych kobiet. Jest takie powiedzenie – mądry głupiemu ustępuje. I komentarz do niego, że gdyby tak miało być to głupcy rządziliby światem. Dlatego pani Aniu niech pani nie ustępuje! Jest pani mądrą i piękną dziewczyną, i ma pani coś interesującego do opowiedzenia w temacie mody.
Moda nie należy do moich zainteresowań, ale nawet ja znam podstawowe pojęcia (i ich wymowę!) oraz uważam, że pokazy, na które ww. blogerka się wybrała to prawdziwe artystyczne przedsięwzięcia, o których można by długo pisać i je omawiać. Skupienie się w tym wypadku na swoich stylizacjach i „sukcesach” ściankowych to jak dla mnie spore faux pas i porażka modowej blogerki. Jednym z celów takiej działalności jest chyba szerzenie wiedzy i świadomości o tym czym moda jest dla ludzi zainteresowanych nią i nią żyjących, ale także dla takich modowych laików jak ja. Że to jedna z dziedzin sztuki, a nie tylko okazja do lansu. Wysilenie się na zacytowanie Wikipedii lub powiedzenie, że dana kolekcja się podobała to chyba mało od osoby, która rzekomo się na tym zna. Taki przekaz mnie odpycha i słuchanie tego to jak paznokcie po tablicy. Pani styl pisania o modzie odzwierciedla, moim skromnym zdaniem, Pani wiedzę, fascynację i prawdziwe oddanie tej sztuce. To mi imponuje.
„Pewnie zastanawiacie się, co to znaczy ot kotier…” :-))) oraz: „Mam nadzieję, że dobrze to wymawiam; nie jestem dobra z francuskiego” – to dla mnie perły tego filmiku.
Ja wprawdzie o Jessice Mercedes słyszę pierwszy raz, ale ta liczba jej subskrybentów jest zdumiewająca. Mój syn używał bardzo podobnego, naiwnego języka, kiedy zdawał mi relację z wizyty na wystawie klocków LEGO. Jeno on ma 7 lat
W grupie na studiach jestem z dziewczyną, która jest wielką fanką naszych szafiarek i „znawczynią mody”. Teraz przynajmniej wiem dlaczego jej się wydaje że Audrey Hepburn jest z Paryża i dlaczego nigdy nie słyszała np. o Jane Birkin czy Annie Karinie. Każdy wybiera sobie swoich idoli na miarę swoich możliwości.
Sarah Harris – dzięki niej moja panika na przedwcześnie siwiejące włosy mocno złagodniała. Właściwie to zaakceptowałam ten stan i zdecydowałam się nie wracać do farbowania.
Szanowna Pani Anno, artykuł Pani to miód na moje serce. Podobne spostrzeżenia ubrane w słowa wykrzykuję od czasu do czasu do moich najbliższych, ale nie dosyć, że mój zasięg ogranicza się jedynie do czterech ścian( czasami, może i dobrze ), to i adresaci podzielają moje zdanie i są jedynie wdzięczną widownią. Obiema rękami podpisuję się pod Pani słowami. Moda to mój konik, ulubiony temat i zajmuje sporo miejsca w moim życiu. Z przerażeniem myślę o polskich tzw.szafiarkach, pożałowania godnych stylistkach, czy tzw. ikonach mody uprawiających prymitywny lansik, propagujących tandetę, a w najlepszym wypadku nie wnoszących nic do sprawy. Jeszcze bardziej osłabia mnie fakt, kiedy podobne Panie przedstawia się nam, jako „modowe autorytety ” – rozpacz, dramat! ” I dziś też fatalnie czuję się, kiedy kolejny raz ktoś usiłuje mi powiedzieć, że jest na równi z Charlotte Gainsbourg, Inès de La Fressange czy Alexandrą Golovanoff. Brak profesjonalizmu, ale przede wszystkim brak STYLU w ubieraniu i zachowaniu sprawia, że nie można postawić znaku równości pomiędzy np. Panią Jessicą Mercedes i Alexą Chung. Pani Jessice polecam książkę autorstwa Jerzego Antkowiaka, który nie tylko jest znakomitym projektantem i stylistą, ale rokrocznie przez blisko trzydzieści lat brał udział w paryskich pokazach mody, a swoimi profesjonalnymi relacjami, bez błędów i lansu podzielił się w „Sekretach modnych Pań „.
Pani Aniu, tekst przeczytałam jakiś czas temu i wracam do niego myślami. Zastanawiam się czy jest szansa, aby wypowiedziała się Pani na temat bloga Kasi Tusk lub też wydanej przez nią niedawno książki „Elementarz stylu”? Przyznam, że jestem bardzo ciekawa Pani opinii w tej kwestii. Pozdrawiam.
Po co poleciały? Jessica Mercedes ma tylu fanów w mediach społecznościowych, że dla niektórych couturierów to po prostu reklama i możliwość dotarcia do szerszej publiczności. Z pozdrowieniami, Blogerka Modowa