Przeglądałam kilka dni temu w podróży polskie miesięczniki dla kobiet. Staram się raz na kwartał sumiennie utwierdzić w przekonaniu, że są nie dla mnie. Znów mi się udało, ale dziś nie o tym. W kupionym na podróż zestawie był też majowy numer „Harper’s Bazaar Polska”. Z Jennifer Lawrence na okładce.
Lawrence zdobi również majową okładkę amerykańskiej edycji i to z niej pochodzi tekst w polskim numerze, wywiad z aktorką, bez wątpienia wielką hollywoodzką gwiazdą, a wśród młodego pokolenia może największą. Lawrence jest uwielbiana nie tylko przez producentów i reżyserów, ale i przez media. W świecie pełnym recytowanych komunikatów i bezbarwnych, bezpiecznych formułek, Jennifer jest żywiołem – jeśli to wymysł marketingowy, to genialny. Jeśli nie, jest po prostu niezdarna. Tak jak przewróci się odbierając Oscara, tak palnie coś w wywiadzie, zawsze można na nią liczyć. Dla niej nie ma tabu, rozmawia o chłopakach, dziewczynach, seksie, czkawce, nudnościach, kacu, nie idźmy w to dalej, ale dość powiedzieć, że żadna reakcja organizmu nie jest jej obca. To z kolei zbliża ją do publiczności. Jennifer jest może piękna i bogata, ale przy tym taka „normalna”. Co wywiad, to kolejny na to dowód. Nie inaczej było z tym zamieszczonym w amerykańskiej edycji „Harper’s Bazaar”. Gdy tylko numer pojawił się na rynku, do sieci wyciekła okładkowa sesja oraz fragmenty rozmowy. O jednym z nich zrobiło się dość głośno. Dotyczył tej sukienki, czerwonej sukni Diora, którą Lawrence wybrała na tegoroczną galę wręczenia Złotych Globów. Sukienka, jak sukienka. Czerwona:
Ale w wywiadzie pojawiła się w konkretnym kontekście, dotyczył współpracy Lawrence z domem mody Dior (jest jego ambasadorką) i tego, jak śmiało poczyna sobie wybierając swoje kreacje (to oczywiście tak, jakby napisać, że ktoś, kto je mleko z płatkami śmiało poczyna sobie w kuchni, ale to osobny temat, nie o tym dziś). Po wymianie uprzejmości i okrągłych zdań, czas na przykład „śmiałości Jennifer”. Padło na tę czerwoną suknię. Jak się okazało, była drugą opcją, aktorka miała wystąpić w innej kreacji. I tu robi się interesująco. Wersja amerykańska (ze strony „Harper’s Bazaar”, w Polsce numer majowy amerykańskiej edycji nie jest jeszcze dostępny):
„Ta sukienka to był mój plan B. Plan A nie wypalił, bo sezon wręczania nagród od lat jest zsynchronizowany z moim cyklem menstruacyjnym. Wygrała czerwona sukienka, bo nie była tak opinająca z przodu. Nie musiałam spędzić gali z wciągniętym brzuchem. Ta druga sukienka była naprawdę, naprawdę obcisła, a ja nie zamierzam zaciskać mojej macicy, nie muszę się tak poświęcać”.
(„That was my plan-B dress,” she says. „Plan A was a dress that I couldn’t wear because awards season is synced with my menstrual cycle, and it has been for years.” The red won because „it was loose at the front. And I didn’t have to worry about sucking anything in. The other dress was really tight, and I’m not going to suck in my uterus. I don’t have to do that.”)
Wersja polska, z majowej edycji „Harper’s Bazaar Polska”:
„To była moja druga opcja, w pierwszą nie mogłam się ubrać, bo okazała się zbyt opięta, a ja nie mam zamiaru wciągać brzucha i udawać szczuplejszej niż jestem”.
Znajdź różnicę! To właśnie ta (amerykańska) wypowiedź Lawrence obiegła świat. W bardzo pozytywnym kontekście, że te idealne hollywoodzkie kobiety też mają swoje gorsze dni, dokładnie tak jak zwyczajne dziewczyny, tylko żadna z nich nie mówi o tym głośno, bo „okres” to takie brzydkie, gorszące słowo. I nagle dziewczyna warta 20 milionów dolarów za kontrakt reklamowy i jeszcze więcej za rolę w filmie mówi, że nie musi być idealna w swoje gorsze dni, ba – w ogóle ma gorsze dni, chociaż oczywiście tak ich nie nazywa, bo takimi zresztą nie są. Są częścią bycia kobietą, co zdaje się tak celebrują wszystkie kolorowe pisemka. Bądź sobą! Pokochaj siebie!
Jaaaasne. W tym samym numerze polskiej edycji jest kilkudziesięciostronicowy dodatek poświęcony dermatologii estetycznej i chirurgii plastycznej. To tak a propos akceptowania siebie, wszystkich niedoskonałości, które sprawiają, że to my, a nie lepsza wersja nas. Redakcja zabrała coś Lawrence w tym tłumaczeniu, jej niezgodę na bycie durną lalą, która uśmiecha się do kamer i mówi: „Mój manicure? Jest w kształcie księżyca, bo to mój ulubiony kształt”. Jej przekorną naturę, by nie dołączać do grona panienek, które wyjście na galę skomentują: „Moja suknia była piękna, czułam się jak księżniczka”. Jej potrzebę głosu w świecie pięknych manekinów. Zrobiła z Jennifer dziewczynę taką jak wszystkie inne, gdy ta wyraźnie się temu sprzeciwia. Okazuje się, że retusz sięga głębiej niż zmarszczki na zdjęciu i jestem tym strasznie rozczarowana.
Poniżej – sesja Jennifer Lawrence dla „Harper’s Bazaar”. Fot: Mario Sorrenti.
Jestem w szoku, to naprawdę niedopuszczalne. Po pierwsze, to przekręcenie słów osoby, z którą przeprowadza się wywiad. Nie jest to zwykłe ominięcie, a nadanie wypowiedzi całkiem innego sensu – teraz aktorka narzeka, że wyglądała w sukience grubo (cóż za stereotypowa wymówka! brzmi to jak z kiepskiego seksistowskiego żartu). Po drugie, to jest to przykład kobiecej (bo redaktorkami HB PL są chyba kobiety, tak?) mizoginii, może nieuświadomionej, na pewno wpojonej przez system. Ktoś bowiem uznał, że gadanie o okresie jest nieważne, nieistotne i niepasujące do formuły (wywiadu? magazynu? tematyki?). ŻENADA. Dziękuję za naświetlenie tej sprawy!
Świetnie, Pani Aniu, że poruszyła Pani ten temat. Przerobić pierwszą „bad girl” Hollywood, w trybie „kopiuj – wklej inną kopię”, na słodką lalę, od jakich mdli… Z jednej strony zachowawcze, z drugiej jakże kreatywne działanie. (Ironizuję.) Wszak łatwo można stwierdzić, że osoba tłumacząca tekst nieźle orientuje się w angielskim – wie co wyrzucić, żeby było „poprawnie politycznie”. Dziękuję za taką poprawność! Pani dziękuję za tę drobną złośliwość. Jak zdolności aktorskie J. Law do mnie nie przemawiają, tak jej frywolność i oryginalną prostolinijność (na tym coraz nudniejszym firmamencie) szczególnie cenię. Najwyżej będzie nas, rozumiejących jej przekaz, mniej i mniej. Szkoda, że powszechne „odmóżdżanie” społeczeństwa, nawet na gruncie tzw. pism dla pań, ma się tak dobrze.
Pozdrawiam, jednak z wiarą, że tak źle nie będzie. A nie będzie, dopóki znajduję u Pani tego typu teksty. :)
Bo, jak wiadomo, gwiazdy okresu nie mają.
Tak, polskie miesięczniki dla kobiet to szczególny rodzaj „folkloru”. Należy zarejestrować, że są i trzymać się od nich z daleka. Natomiast nad tym, dlaczego nie chcemy ich czytać, chyba warto się zastanowić.
Dlatego już od dłuższego czasu omijam szerokim łukiem stoiska z prasa tzw.kobieca, bo mam wrażenie, ze są dedykowane dla lal myślących tylko o tym by się nastrzelać botoksem i nasmarować rekordowo drogimi kremami.
*nastrzykac, zadziałała autokorekty :D