Brytyjski „Vogue” obchodzi w tym roku setne urodziny. Jubileusz świętują okolicznościową okładką aktualnego numeru. Księżna Kate konsekwentnie odmawiała okładek, domyślam się, że redakcja zgodę na tę pierwszą negocjowała z Pałacem kilka lat (ale wywiadu nie wynegocjowali, Kate jest jak Beyonce – nie wypowiada się, po prostu jest). Rezultat jest jednocześnie rozczarowujący i dokładnie taki, jak należało się spodziewać – nudna kobieta na nudnym zdjęciu w nudnych ubraniach. Tyle ze świętowania wspaniałości, jaką jest brytyjska moda.
Podsumować 100 lat „Vogue” nie sposób. Tyle zdjęć, tyle osobowości, z obu stron obiektywu. Tyle talentu – modelki, styliści, fotografowie, projektanci. Będziemy w tym roku wracać czasem do tego tematu. Ba, zaczęliśmy świętować nawet przed redakcją, pierwsze podsumowania za nami. W przyszłym tygodniu w Londynie kolejna edycja Vogue Festival, w moich relacjach z imprezy (jadę!) na pewno nie ucieknę od historii tytułu. Dziś po prostu kilka pięknych zdjęć z lat 90. To wciąż jedna z moich ulubionych dekad i w popkulturze, i w modzie. Niezwykle owocna dla brytyjskiej mody – wybuchły kariery Kate Moss, Johna Galliano, Alexandra McQueena, Stelli McCartney i wielu innych. To wszystko temat na dłuuuugie opowiadanie, dziś niech mówią obrazki:
Maj 1991. Johnny Depp i Winona Ryder. Fot: Herb Ritts.
Anna Wintour przejmując redakcję amerykańskiego „Vogue” zmieniła zasady gry – wyrzuciła z okładek magazynu modelki i zastąpiła je gwiazdami. Brytyjski „Vogue” nie oparł się temu trendowi, ale na początku lat 90. było to jeszcze nie do pomyślenia – okładki były dla modelek, a wnętrze magazynu dla pięknych słynnych ludzi. Wśród nich jedna z najsłynniejszych par początku dekady, „Winona Forever”, Winona Ryder i Johnny Deep. W (jak zawsze) zmysłowym obiektywie Herba Rittsa są tacy, jacy wtedy byli – zakochani, piękni, młodzi. Miłość nie przetrwała, ba, nawet tatuaż nie przetrwał, ale zdjęcia zostały. I uchowały się przed ckliwością i tandetą, jaka często towarzyszy takim sesjom. Nie wiem, może przemawia przeze mnie sentyment dziecka lat 90., ale odkryta po latach sesja wydała mi się dziś zachwycająca.
Maj 1993. Linda Evangelista. Fot: Corinne Day.
Tylko dwa lata później, a to już inna rzeczywistość. Szalone lata 80. naprawdę przeszły do historii, a wraz z nimi wymalowane, wyczesane supermodelki. Przetrwały najpiękniejsze, ale po drobnym retuszu i osobowości, i urody. Chwalenie się, że „za mniej niż 10000 dolarów nie wstanę z łóżka” było nagle niegrzeczne, cekinowe sukienki i złota biżuteria niemodne, a ciężkie makijaże i misterne fryzury „stare”. Jednym z architektów nowego była Corinne Day. Podobnie jak Ritts, niestety nieodżałowana. I zupełnie od niego inna. Gdy tamten kochał sławę i zmysłowość, ona uwielbiała niszę i brud. I udało jej się zrobić z takiej estetyki wiodącą, ważną. Nagle wszystko stało się proste, skromne. Nawet diva wybiegów, muza Versace, Linda Evangelista wygląda na tych zdjęciach jak po lekcji pokory. Przyszło nowe, a to ilustracja nowej kultury, nowego pokolenia. Wkurzonego pogonią za pieniądzem i manifestacją sukcesu. Ale też zalęknionego, zagubionego. Co Day potrafiła bezbłędnie uchwycić.
Czerwiec 1993. Kate Moss. Fot: Corinne Day.
To jedna z najsłynniejszych sesji lat 90. Nie tylko brytyjskiego „Vogue”. Sesja, która sprowokowała dyskusję, w jaką stronę zmierza nie tyle moda, co lansowany ideał urody, nowy kanon piękna. To wtedy pojawił się w mediach zwrot „heroin chic”, który naznaczył estetycznie kolejne lata. Wylansował kilka karier, ale kilka zniszczył. Kate Moss, wiotka nastolatka, niewinna drobinka na tych zdjęciach, wsiadła w pierwszy samolot do NY i z pomocą Calvina Kleina przetrwała całe zamieszanie, wracając słynniejsza i mocniejsza niż wcześniej. Ale Corinne Day nie miała tyle szczęścia. Oskarżona o fascynację niezdrowym rodzajem piękna, wykończonym głodówką i narkotykami, została poproszona przez redakcję „Vogue”, by sprawdzić, czy nie potrzebują jej w innych magazynach. Nie potrzebowali. Day do łask – i „Vogue” – wróciła kilka lat później. Stylu nie zmieniła, w nowym millenium stał się cudownym powiewem naturalności, w świecie coraz bardziej zdominowanym przez retusz. Ale chwila głównego nurtu dla niej minęła bezpowrotnie. Czasem los z pionierami obchodzi się okrutnie. Rok wcześniej Marc Jacobs za pokazanie „grunge’owej” kolekcji stracił pracę. Kilka lat temu w innym okolicznościowym numerze brytyjskiego „Vogue” czytałam wypowiedzi stylistów, fotografów, zachwyconych tym, że ta estetyka biedy i brzydoty nie przyjęła się na kolorowych stronach. Czuli, że świat mody coś wtedy omija, cała fantazja, cała kreacja. Nigdy nie umiałam tego zrozumieć. Może dlatego, że w koszulkach nocnych Courtney Love zawsze widziałam tyle samo piękna co w pastelowych garsonkach Chanel.
Grudzień 1993. Sesja zbiorowa, fot: Steven Meisel.
Kolejna słynna sesja brytyjskiego „Vogue” i kolejne nazwisko, które musi się tu pojawić. Znów ze słowem „nieodżałowana”, co żesz… Isabella Blow, stylistka, redaktorka mody, a przede wszystkim wielka entuzjastka brytyjskiej mody i młodych talentów. Najsłynniejsza relacja łączyła ją oczywiście z Lee McQueenem (kolejny stracony za młodo talent, co za przeklęty tekst!), ale była też matką chrzestną kariery modelki Sophie Dahl, którą zobaczyła zapłakaną na schodach przed domem, czy wielką fanką talentu – w im bardziej awangardowym wydaniu, tym lepiej – projektanta kapeluszy, Philipa Treacy. Największą kreacją ekscentrycznej, odważnej Blow była oczywiście ona sama, ale i na papierze pozwalała zaistnieć swojej nieustraszonej wyobraźni. Kiedy w 1993 roku naprawdę stało się jasne, że świat się zmienił i nikt nie chce nosić szpileczek i kostiumów, bo to zostało w latach 80., razem z muzyką Poison i Def Leppard, na strony „biblii mody” wkroczyło nowe. Nowe twarze, nowy sposób pokazywania, fotografowania ubrań. W sesji „Anglo-Saxon Attitude”, na zdjęciach Stevena Meisela widać nowe dziewczyny, dziewczyny z ulicy. Co z tego, że świetnie urodzone. Nawet co z tego, że piękne. Nie – modelki. To była rewolucja. I nawet jeśli jedna z nich została modelką, i to znakomitą – Stella Tennant, a druga zrobiła inną karierę w „Vogue” – jest jedną z autorek (Plum Sykes), o – a trzecia robi moje ulubione swetry (Bella Freud), to na tych zdjęciach są przede wszystkim nowym pokoleniem – naburmuszonym, wykolczykowanym, melancholijnym, czarno – białym. To ważna sesja, znak czasów, ale też próba odnalezienia nowej formuły, gdy stało się jasne, że stare minęło.
Luty 1995. Christy Turlington. Fot: Kurt Markus.
Jeszcze jedno ważne dla brytyjskiej mody nazwisko, stylistka między innymi tej sesji, Kate Phelan. Kilka lat temu odeszła z brytyjskiego „Vogue”, skuszona propozycją Topshop, by zostać ich dyrektor kreatywną. Została, robi to świetnie, ale nie wytrzymała i wróciła do „Vogue”, dziś z powodzeniem łączy obie prace. Mimo dominacji Kate Moss i fali nowych modelek, szczuplejszych, mniej onieśmielających niż ich zjawiskowe poprzedniczki, stara gwardia wciąż trzymała się nieźle. A i „Vogue” dość szybko przekonał się, że Nirvana na szczytach list przebojów to jedno, ale ich czytelniczka wciąż najbardziej lubi pójść na zakupy do Harvey Nichols i buszować wśród Chanel i Diora. Żadne dziurawe swetry, żadne second – handy! I nie, jednak nie chce udawać nastolatki. I chce się malować, chce się podobać, chce być kobietą. Ta sesja, „Christy on Christy”, to właśnie triumf klasycznej kobiecości. Dość subtelnej, ale jednak odczuwalnej. Zdjęcia jeszcze nie szaleją, to wciąż czarno – biała, spokojna estetyka ostatnich miesięcy i lat. Ale wracają dekolty, seksowne sandałki, szminka. Grunge się skończył. Christy – Kate 1:1.
Grudzień 1998. Trish Goff i Kirsty Hume. Fot: Tim Walker.
Nie wyobrażamy sobie dziś brytyjskiego „Vogue” bez bajkowych sesji Tima Walkera – jest zresztą jednym z fotografów zaproszonych do wspomnianego numeru jubileuszowego. Walker to fantazja, rozmach, marzenie – ale nie zawsze tak było! Przy jego dzisiejszych możliwościach początki wydają się bardzo skromne – z drugiej strony, festiwal muzyczny, szczególnie z brytyjską pogodą, to jedno z ostatnich miejsc na modowe eksperymenty. Więc w roli głównej piękne kolory – kto był na Glastonbury ten wie, nawet gdy jego namiot tonie w błocie, wciąż jest kolorowy. Druga połowa lat 90. była w brytyjskim „Vogue” właśnie taka – żywa, kolorowa, bardzo zróżnicowana. Gwiazdy sąsiadowały z modelkami, supermodelki z debiutantkami, minimalizm z seksownymi projektami Toma Forda. A gdzieś między tendencjami sezonu brytyjska natura. A to nie tylko stary zamek, w którym bogacze spędzają weekendy otuleni kratką Burberry. To także festiwale i kalosze. To nie jedyna sesja festiwalowa w dziejach magazynu, kilka lat później podobną – i jedną z ostatnich – zrealizowała wspomniana wcześniej Corinne Day. A Coachella może aspirować ile chce, i tak nigdy nie doczeka się klasy Glastonbury.
Luty 1999. Gisele Bündchen. Fot: Mario Testino.
Kolejna ważna stylistka brytyjskiego „Vogue”, dziś najważniejsza, Lucinda Chambers. I twarz (oraz, co tu kryć – ciało) nowych czasów, Gisele Bündchen. Znalazłam ostatnio tę sesję i pomyślałam – wow, czasy się zmieniają (odkrywcze, wiem). Jak inny Testino, jaka inna Gisele. Mario bardziej klimatyczny, bardziej subtelny. A Gisele, młoda, świeża, jeszcze bez tej pewności siebie, która musi emanować z kobiety, która zarabia ciałem rekordowe 35 milionów dolarów rocznie. Ta sesja to pocztówka z przeszłości, z czasów, które minęły. Testino pokochał wszystkie błyski i blaski świata mody, a Gisele jest dziś prawdziwą instytucją modelingu, nikt nie zarabia w tej branży więcej od niej. Te subtelne zdjęcia zupełnie nie pasują do nieco zblazowanego Mario i do seksbomby Bündchen. A jednak. No i aspekt „modowy”. Ta sesja jest okropna! Jakieś łączki i krateczki, lny i bawełny, wszystko co można znaleźć w sekcji „piżamy” w Zara Home. Przedziwna stylizacja, pewnie chodziło o ucieczkę od lansowanego wtedy na potęgę odzianego w Gucci demona seksu. I chyba się udało, nie wierzę, że ktokolwiek patrząc na te zdjęcia pomyśli o czymś nieprzyzwoitym. Prędzej o tym, że trzeba wyprasować ścierki do naczyń.
Maj 1999. Amber Valletta. Fot: Nathaniel Goldberg.
Gdybym miała podsumować modę lat 90., powiedziałabym: grunge – minimalizm – seks. Trzy najważniejsze trendy dekady, walczące ze sobą i inspirujące się nawzajem, akcja – reakcja. W wybranych przeze mnie sesjach pominęliśmy wpływ jaki team Tom Ford/ Carine Roitfeld/ Mario Testino miał na modę. Tyle seksu, tyle szyku, tyle dyskusyjnego gustu. Sesja poniżej jest bezdyskusyjnie szykowna. I seksowna tak, jak nikt nie myślał na początku dekady. Wyraźny wpływ nurtu bieliźnianego, luksusowe materiały, dużo jedwabiu, dużo błysku. Nowe fryzury, czesane wiatrem, a nie sztabem fryzjerów. Mniej ostentacyjne dodatki. W roli głównej nie kreacje, nie metki, tylko kobieta, która ma to wszystko na sobie. W połowie dekady minimalizm przybrał bardziej zgrzebną formę, z każdym kolejnym rokiem stawał się bardziej śmiały. Tutaj w pełnej krasie. Uwielbiam ten czas w modzie i z pewnością do niego wrócę. To nie były sukienki dla grzecznych panienek!
Październik 1999. Maggie Rizer. Fot: Arthur Elgort.
Obok wszystkich trendów, tendencji, gorących nazwisk i zjawisk, w „Vogue” zawsze najważniejsze było piękno. Czasy mogły być różne, ale haute couture musiało być. Wciąż nie wymyślono większej celebracji mody, talentu, możliwości projektowania, szycia, szaleństw. I taka eksplozja domaga się odpowiednich środków. Nic na ubogo. Przepych musi być. Przez 100 lat „Vogue” oferował kilkaset stron marzeń, rzeczy często absurdalnie nieosiągalnych i niemoralnie niepotrzebnych. Ale może właśnie dlatego tak pożądanych i przyjemnych. Dodam, że za makijaż w tej sesji odpowiada Lisa Eldridge, wtedy rozpoczynająca swoją karierę w branży, dziś prawdziwa instytucja, której filmy instruktażowe na YT są oglądane w milionach. A głos Lisy ma tylu fanów, co jej talent. Wyznam ze wstydem, że jestem w tej licznej grupie tych, których głos Lisy usypia, gdy niewiele pomaga. Może dlatego ostatnio śnią mi się idealne odcienie pomadek nude (!).
To nie podsumowanie ani best of. To byłyby miesiące kartkowania mojego archiwum. Ale jedno można powiedzieć z pewnością – to jest najsłynniejsza okładka brytyjskiego „Vogue” w latach 90. Numer z października 1997. I outtake z sesji Patricka Demarcheliera i Diany. To zdjęcie nie zostało wykorzystane w magazynie, gdy publikowano oryginalną sesję, redakcja skorzystała z niego z najsmutniejszego powodu… Celebrując najsłynniejszą Brytyjkę dekady, pozwolili mówić obrazkowi. Żadnych zbędnych słów. Tylko najczęściej komentowana i fotografowana kobieta świata i jej uwielbiany styl, którego świetna reprezentacja jest i na tej okładce. To była wielka metamorfoza. Od tej zagubionej kobitki w babcinych sukienkach i tragicznej fryzurze po seksowną, pewną siebie i swoich atutów ikonę mody, śmiało poruszającą się w świecie high fashion. Ta okładka pięknie zaakcentowała jej nowo odnaleziony styl, ale też jej odzyskaną wolność i wywalczone szczęście. I trudno o większy wyraz szacunku dla osoby publicznej niż nie podpisanie jej zdjęcia. Nie było trzeba, nie wtedy w Wielkiej Brytanii, wciąż w szoku po zdarzeniach z końca sierpnia 1997. Anna Wintour zwykła mawiać, że „Vogue”, by pozostać ważnym tytułem, zawsze musi oddawać ducha czasów, jakie by one nie były. To chyba najznakomitszy z przykładów.
Do lektury tekstu zaprasza Was zdjęcie całkiem nowe, to Sienna Miller w brytyjskim „Vogue” w 2012 roku w obiektywie Ryana McGinley’a. Może kiedyś i o tym…