Zgrzeszyłam w Londynie. Kilka godzin w mieście wspaniałych galerii, muzeów, parków, restauracji, przeznaczyłam na chodzenie po sklepach. Chyba nigdzie nie usprawiedliwiam się tak sprawnie. Moda jest drugim przemysłem w Wielkiej Brytanii, kwitnie na każdym poziomie, najlepszych na świecie sieciówek i znakomitych młodych projektantów. Więc gdzie, jeśli nie tam?
Z zakupami jest u mnie różnie. Czasem, czy w Londynie, czy w Paryżu, wejdę do jednego, dwóch sklepów i myślę sobie „Anna, życie jest gdzie indziej, zabierasz siebie na lunch” (w Londynie zawsze do ulubionej The River Cafe). Czasem znikam w muzeum na cały dzień i nie myślę, co właśnie omija mnie w Selfridges (najlepszy luksusowy dom towarowy w Londynie). Ale są takie dni, kiedy metrami pięknego jedwabiu woła mnie każda sukienka, każda para butów jest zapowiedzią tańców do białego rana, a każda torebka obiecuje, że pomieści wszystko i zostanie ze mną na lata. Jak odmówić sobie takiej przyjemności? Internet daje dziś nieograniczone możliwości wyboru (chociaż nie zawsze, Chanel nie kupisz w sieci, musisz się pofatygować do butiku, a nawet postać w kolejce przed sklepem), ale przyjemność mierzenia, dotyku materiału, porady personelu czy kieliszka szampana przy płaceniu jest wciąż zarezerwowana wyłącznie dla tradycyjnych zakupów.
Takie duże, „butikowe” zakupy to dla mnie zawsze wyjątkowe dni. Nie znoszę chodzić po sklepach. Nigdy nie robię tego, żeby się „przejść” czy „sobie popatrzeć”. Jasne, czasem pójdę, bo mam ochotę kupić sobie coś ładnego, tylko nie wiem co – tak zresztą kupuje się najlepiej. Ale tracenie czasu w sklepach, wśród ubrań, których ceny jednocześnie rozumiem i które mnie niezmiennie zawstydzają – bez sensu. Można w tym czasie oglądać motyle.
Tym razem do sklepów zaprowadziła mnie potrzeba. Wkrótce czeka mnie wesele zaprzyjaźnionej pary, właśnie w Anglii, a ponieważ byłam jednym z architektów ich miłości (wszyscy w naszym gronie wiedzieliśmy, że są dla siebie stworzeni, ale czasem trzeba sprawom pomóc), będzie co celebrować. Dodam, że zaręczenie się zabrało im mniej czasu niż mnie znalezienie sukni! W końcu postanowiłam, teraz albo nigdy. Ma być romantycznie, zwiewnie i najchętniej z brytyjskim akcentem. A że poszukiwania sukni nie przeszkodziły mi znaleźć sobie przy okazji kilka innych rzeczy, to osobny temat. Zresztą, ten wpis jest pierwszym z serii londyńskich, bo ten wyjazd, z wyjątkiem jednego koncertu, był w całości oddany modzie (Vogue Festival!).
Muszę Was przeprosić, nie jestem kimś, kto robi w sklepach zdjęcia, nie umiem. Ci, którzy kupują, kupują. Ci, którzy spacerują, robią zdjęcia. Wykonanie tych kilku kosztowało mnie sporo wysiłku (czy nikt nie patrzy, bo wstyd), a i tak wyszły słabo, nie macie tu na przykład najładniejszych rzeczy Mary Katranztou, bo w Liberty się nie ośmieliłam, odważyłam się dopiero w Selfridges, gdzie wybór był mniejszy. Jedno, co na tych zdjęciach się zgadza, to zawężenie selekcji. Po przejrzeniu interesujących mnie kolekcji McQueena, Temperley, Simone Rocha, Roksandy, Emilii Wickstead i Valentino, wyszło na to, że suknię idealną znajdę w jednej z tych kolekcji. Mary Katrantzou, Erdem albo Gucci.
Mnóstwo kwiatów w tym sezonie, po godzinach spędzonych wśród mody z najwyższej półki, widać wyraźnie „efekt Gucci” – moda zrobiła się bardziej kolorowa, ozdobna, trochę nawet pstrokata, ale też mniej sztywna i na serio. Kiedy w Selfridges wyszłam z zakątka Erdema, część Saint Laurent wydała mi się nagle taka czarna, taka smutna. Kobieta w tym sezonie wrzuca trochę na luz, ma ochotę biegać boso w trawie, czuć wiatr we włosach. Zostawić czerń gdzieś w mieście i uciec na łono natury. Przed nami bardzo kolorowy sezon, mody, która nawet jeśli nie opuści metropolii, będzie pachnieć morzem, plażą, łąką czy lasem. Wolnością.
Wszystkie trzy kolekcje na wiosnę/ lato 2016 były niezwykle udane, ale o każdej z nich miałam inne zdanie, gdy znałam je tylko ze zdjęć z wybiegów. Najbardziej w kontakcie bezpośrednim zyskała chyba kolekcja Mary Katrantzou. Brytyjska projektantka jest mistrzynią wzorów, najczęściej kwiatowych. U niej zawsze jest „mnóstwo”, ale jakimś sposobem nigdy nie „za dużo”. Mary eksperymentuje z różnymi technikami, zarówno wykorzystującymi postęp, jak i talent ręcznej roboty, to wszystko sprawia, że jej ubrania potrafią być bardzo, bardzo drogie – dużo droższe niż wskazywałby jej status wciąż młodej projektantki na dorobku. To, co na papierze może oszałamiać, zachwyca w kontakcie bezpośrednim. Każda z tych sukienek jest dziełem sztuki. Lekkość jedwabiu zdobionego subtelną złotą nitką to tylko baza misternych aplikacji, wreszcie – samych wzorów. Patrzyłam na te sukienki przez długie minuty, zanim wybrałam, którą z nich zmierzyć, każda wydawała mi się wyzwaniem, czy forma nie przytłoczy mnie, nie przyćmi? Kiedy już wybrałam i zobaczyłam się w lustrze, poczułam się jak dziecko – kwiat w wersji luxe. Ta sukienka nie zabrała mi nic z nieuczesanej natury, ale patrząc na siebie wiedziałam doskonale, że mam na sobie bardzo kosztowną, wyjątkowej jakości rzecz. W końcu – z żalem, odwiesiłam ją, jest dużo mroku w tej kolekcji, ogród Mary jest w tym sezonie bardzo tajemniczy. Poczułam, że na weselu chcę jednak „jaśniej”. Tak czy inaczej, są to przepiękne rzeczy. Jeśli będziecie mieli okazję przyjrzeć się im z bliska, skorzystajcie.
Kolekcja Erdema jest tą, nad którą spędziłam najwięcej czasu – mówiąc wprost, chciałam kupić wszystko. Wiedziałam już wcześniej, z różnych zdjęć z czerwonego dywanu, że fantastycznie się fotografuje i pięknie na kobietach wygląda. Ale tu też zadziałała zasada – zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów, ale wciąż mniej, niż suknia, którą trzymasz w dłoni. Ta kolekcja jest zjawiskowej urody. Jest tak kobieca, tak romantyczna, a przy tym tak wspaniale zaprojektowana. Każda z mierzonych przeze mnie sukienek, a w sumie wybrałam sześć, miała coś ukrytego w sobie, jakiś trick projektanta, który od razu przypominał mi, że to jest suknia z domu mody, a nie z sieciówki. Erdema obserwuję od lat, bo właśnie lata temu przeczytałam o nim po raz pierwszy w brytyjskim „Vogue”, to było tylko kilka zdań, był wtedy debiutantem, ale obok krótkiego tekstu było zdjęcie jego kreacji. I zapamiętałam to imię. Czasem po prostu się wie, że ktoś ma talent. I chociaż nie jestem fanką wszystkich jego kolekcji, nie lubię, kiedy porzuca kolor, to światło, które w nim jest, bo wtedy gaśnie jego wielki talent, wiem jednocześnie, jak rozkwita, gdy pracuje z kolorem i wzorem. Jedna z sukienek otuliła mnie sobą tak, że poczułam się jak w tym – niezapomnianym – filmie Chrisa Cunninghama.
A to trzy moje ulubione modele z wiosennej kolekcji Erdema. Czuję, że spokojnie mogę w tym miejscu postawić kropkę, docenicie ich urodę:
Trzecia kolekcja, która zaprowadziła mnie do przymierzalni jednak mnie zaskoczyła. Wydawało mi się, że jestem dość odporna na szaleństwo, jakie kilkunastu miesięcy rozpętało się wokół domu mody Gucci. Ja już nawet nie myślę, czy te rzeczy mi się podobają, czy nie. Noszą je wszyscy (których na to stać, rzecz jasna) i na myśl o tym, że ja mam być jak wszyscy, te ubrania i dodatki natychmiast stają się dla mnie zupełnie nieatrakcyjne, nawet jeśli w rzeczywistości są super, bo często są. Ale mój plan zdobycia sukienki zakładał też, że pozbywam się uprzedzeń i szukam wszędzie, także u projektantów, którzy niekoniecznie są „moi”. I w Gucci przepadłam. Tyle pięknych rzeczy! Dużo subtelniejszych niż myślałam. Dla mnie nowe Gucci eksploduje kolorem i przepychem gdzieś ponad moje wyczucie „dość”. To niby nie są rzeczy ostentacyjne – fasony nie są wulgarne, a styliści marki dbają, by każdą bogato zdobioną suknię okrył babciny sweter, ale są jakoś krzykliwe. Tymczasem w przepastnych rzędach wieszaków z ubraniami odkryłam mnóstwo subtelności (nie tak jak na wybiegu, rzeczy komercyjne mają halki), bardzo romantycznych, delikatnych kreacji. Kiedy zaczęłam je mierzyć, szybko okazało się, że czuję się bardzo „wyjściowo”, że bez względu na to, jak się umaluję, uczeszę, jakie wybiorę dodatki, sama suknia mówi, że to wyjątkowa okazja. Co spodobało mi się, bo młoda para jest bardzo mi bliska i moja sukienka również, nie tylko prezent, ma mówić, jak bardzo szczególny jest to dla mnie dzień. O przyćmienie panny młodej martwić się nie muszę, raz że jest prześliczna, dwa że jej kreacja powstaje w pracowni haute couture, przy tym moje zakupy to jak sieciówka!
I zdaje się nie tylko ja zatęskniłam za tysiącami kwiatów na jedwabiu. Adele w swoim nowym teledysku z pomocą reżysera, Patricka Daughtersa, robi niczego sobie użytek z sukni Dolce & Gabbana, zostawiając ciężkie cekiny od Burberry na sytuacje sceniczne. Wiosna!
..nosić to samo co Nicole, Cate, Florence fiu fiu i że ceny zawstydzają to musi być kokieteria. Nie, nie piszę po złości. Bardziej taka refleksja – jaki ten świat jest dziś mały (odległości w km) i ogromny (przepaście społeczne).
która ostatecznie to TA jedyna?
Podpowiem – how big how blue, how beautiful :)
trafiłam w takim razie, jest boska!
Wobec tego, skoro karty zostały odkryte prosimy w stosownym czasie o stosowny serwis.