Tydzień haute couture SS 18

Pogoda dziś w Warszawie nie rozpieszcza, biorę to więc na siebie – poniżej prawdziwa uczta dla oka, kreacje zaprezentowane w ostatnich dniach w Paryżu podczas tygodnia pokazów haute couture. Od kilku miesięcy Hollywood brzydzi mnie bardziej, niż zazwyczaj i nie mam żadnej przyjemności z oglądania czy komentowania kreacji na czerwonym dywanie, chociaż czas ku temu najlepszy, bo to szczyt sezonu nagród. Pozwólcie więc, że chociaż tu pozwolę sobie na komentarze i złośliwości – przepraszam bardzo, ale jeśli pokazuje się na wybiegu eksplozję flamingów ozdobioną kryształami, trzeba liczyć się z konsekwencjami.

Zaczynamy od Valentino. Zachwyciła mnie ta kolekcja, wciąż zdarza mi się do niej wracać i rozkoszować się tymi kolorami. Czasem myślę, czy szefowie Diora, gdy widzą taki pokaz, nie myślą sobie – cholera, źle wybraliśmy. Dla niewtajemniczonych – nowa projektantka Diora, Maria Grazia Chiuri, była niegdyś połową duetu projektantów Valentino. Teraz został tam tylko Pierpaolo Piccioli i chociaż pierwsze kolekcje na to nie wskazywały, teraz wydaje się to oczywiste – w Valentino został ten lepszy. Jest w tej kolekcji wszystko, za co można kochać wysokie krawiectwo – coś luksusowego, coś spektakularnego, coś niedorzecznego. A przy tym, tak wiele w tych kreacjach radości, celebracji. Moda jest teraz w dziwnym miejscu, niby wszystko dobrze, a zarazem jakoś smutno. Nie ma rzeczy ekscytujących. Nie ma już wielkich spektakli Galliano dla Diora i McQueena. Mogły być mroczne, dziwne, trudne, ale był w nich element uroczysty, wielkiego – chociaż trwającego kwadrans – święta mody. I widzę coś odświętnego w tych ubraniach, w tych dodatkach. Tak honoruje się swój talent oraz zaufanie kupujących. To moda dla kochających modę.

Skoro już wywołaliśmy Marię do tablicy, oto kolekcja domu mody Christian Dior. Nie wiem, dlaczego taki jest nowy pomysł na słynną markę, klejnot w koronie paryskiej mody. Tak przygnębiający, smutny, zgrzebny. Każda kolekcja Chiuri, czy ready to wear, czy haute couture, jest nadzwyczajnie surowa. Jakby umarła kobiecość. Ilość czerni, przytłaczającej, przygnębiającej czerni, granatu, fasonów ciężkich, masywnych, jest zdumiewająca, jeśli pamiętamy Marię z czasów tiulowo – koronkowego Valentino. No ale jest jak jest. „Wszyscy powinniśmy być feministami” głosił napis na t-shirtach z jej pierwszej kolekcji. Wybacz, dziewczyno, ale tu nie będzie kobiecej solidarności. Pewnie trzeba dużo, by Dior, marka z genialną rozpoznawalnością, stracił, tak naprawdę stracił. Ale trzeba jeszcze więcej, by znów stał się głównym graczem. Teraz jest kimś na bezpiecznej pozycji. Ilekroć jestem w Londynie czy Paryżu, ich butiki i stoiska są oblegane przez japońskich konsumentów. Więc w tabelkach krzywda się nie dzieje. Ale na wybiegach przekaz jest jakoś przykry. Dzisiejsza kobieta Diora jest dorosła, niezbyt skora do szaleństw, do eksperymentów. Nie chce zmieniać świata – ani siebie. Niby nie ma w tym nic złego. Ale czy to od tego jest projektant? Wielkiego, słynnego domu mody? Tego pewna nie jestem. I w tym wszystkim, ta kolekcja i tak jest najlepszym, co Maria dotąd w Dior pokazała.

Kolekcja Givenchy była sprawdzianem tego, co Clare Waight Keller, nowa projektantka domu mody (to jej pierwsza kolekcja haute couture) wie o wysokim krawiectwie. Clare to nie debiutantka, lata spędzone w Chloe nauczyły ją wielu rzeczy, ale nie projektowania na czerwony dywan i dla najbogatszych tego świata – to po prostu nie ten styl, nie ta marka. Do tego, jej poprzednik, Riccardo Tisci, przez dwanaście lat potrafił pokazać, jak robi się obłędne współczesne haute couture. Były to projekty jednocześnie romantyczne i mroczne, subtelne i ostre, tak charakterystyczne, że stały się dla niego w końcu przekleństwem – po kilku sezonach wszystkie te propozycje okazały się być powtórzeniem tak samo wspaniałego, co już ogranego schematu. W tym sensie Waight Keller była obietnicą nowego. I nowe przyszło, chociaż w formie zapatrzonej w przeszłość – dużo tu nawiązań do mistrza, Huberta de Givenchy. Tyle, że mistrz dlatego jest mistrzem, że robi to tak, jak nikt inny. Wersja Clare to – znów, tak jak w przypadku Dior – kobieta udręczona swoim ciemnym, ciężkim garniturem czy suknią. Tak zaczęła się ta kolekcja. A potem – nie wiem, co się stało? Telefon z góry, że mają być też kolory? Nic się nie zgadza w tej kolekcji, żadnej ciągłości, żadnej historii. Fru fru, lakierowany płaszcz. Sztywne fasony, miękkie plisy. I nie, to wszystko nie działa na zasadzie kontrastu. Widzimy tu raczej panikę projektanta bez jasnej wizji. A do tego, powiem to, niektóre z tych ubrań wydają mi się po prostu, zwyczajnie brzydkie.

Czas na suknie ślubne na finał, czas na marzenia księżniczek na balu, czas na rzeczy straszne! Elie Saab, ulubieniec Halle Berry i każdej innej kobiety z pieniędzmi lecz bez gustu, pokazał kolejną kolekcję pełną przepychu i błysku. Znów, jak zwykle, jak zawsze. Ta może jest jedną z bardziej charakterystycznych, przyjrzycie się – wszystko ma kokardę! Myślę, że to są te momenty, o których mówi się, że „Bóg opuścił”, bo nie wiem, jak inaczej uzasadnić myśl, że to może być dobry pomysł. Hej, taką suknię zrobiliśmy w 2012, ale jak zasłonimy przód kokardą, to może nikt nie zauważy? To jedna z tych kolekcji, w których jest naprawdę wszystko – pióra, kryształy i odpowiednia ilość przezroczystości, by pokazać nowe implanty w tyłku. „Mam wszystkiego po kokardę” nabiera dzięki tej kolekcji nowego znaczenia.

I drugi mój ulubieniec, Zuhair Murad. Tu już wchodzimy na poważny grunt, widzicie, jak kadrowane są niektóre z kreacji, są tak wielkie, że nie mieszczą się w kadrze na końcu wybiegu! Nie wiem, co o tym powiedzieć, poza tym, że wygląda to jak Cavalli dla ubogich (gdy Cavalli był w formie), nie wiem, co ta kolekcja mi opowiada – że żona oligarchy chce być jak Pocahontas? Jedno mu oddam, to jest sztuka, zrobić rzeczy pełne przepychu i z pewnością warte wielkie pieniądze, które wciąż wyglądają tak… biednie. Może martwił się, czy Valentino nie pozwie go za plagiat, zamiast projektować, nie wiem. Wszystko co pokazał, wszystko to już było. Nuda jest straszna. Ale brzydka nuda, najgorsza.

Z Chanel sprawa jest delikatna. Z wszystkich żyjących wielkich, Karl Lagerfeld jest największy. I ma już ponad osiemdziesiąt lat. Wcale nie spieszy mi się, by wiedzieć, jakie będzie Chanel bez niego. Więc nawet gdy pokazuje słabszą kolekcję, nie umiem powiedzieć o niej nic złego. Bo to będzie inna moda, wkroczymy w nową erę wraz z jego śmiercią. Poza tym, z tą krytyką byłabym ostrożna. Lagerfeld wciąż potrafi pokazać rzeczy wybitne. Kolekcja couture pokazana rok wcześniej była zjawiskowa. Ta jest bezpieczna, to jej największy problem. Chanel taki ma pomysł na siebie, od lat. To mutacje DNA marki, silnego, jak postanowienie rzucającego palenie 1 stycznia. Ten kod jest nie do naruszenia, tylko do interpretacji. Ta kolekcja to ukłon w stronę klientek domu mody, od pierwszego do ostatniego modelu – wszystko czego potrzebuje milionerka, by przeżyć dobę swojego luksusowego życia. Wygoda, praktyczność, to nie są słowa utożsamiane w potocznym rozumieniu z haute couture – ono kojarzy się jednak z kreacją i wielką galą. A to nie tak. To może być nawet dres, jeśli tego zażyczy sobie klientka. Zresztą, Prada miała młotek, Chanel piłki do tenisa, w świecie, w którym rządzi pieniądz wszystko jest możliwe.

Skoro już wywołałam starą gwardię, Armani. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że nie mam – i nigdy nie miałam – ani jednej zaprojektowanej przez niego rzeczy. To są zupełnie nie moje klimaty i ja zawsze marudzę na wszystko – kolory, fasony, stylizacje. Ale zostawiając gust na boku, wydaje mi się, że pokazał bardzo dobrą kolekcję. Lubię, gdy Armani, który konsekwentnie, od lat stoi na straży konserwatywnej elegancji, wyobraża sobie, że jego klientka nie jest „panią”, tylko młodą dziewczyną. Ten miks młodych fasonów z jego stylem wydaje mi się uroczy, bo jakoś desperacki, ale w taki szlachetny sposób – by Armani nie wypadł z rynku, by wciąż była to wielka marka. To nie są moje kolory, to nie są moje fasony, ale widać, ile jest tu umiejętności, techniki, kunsztu. Tu nie ma sztuczek jak u tych nadgorliwców z kryształami. Tu jest najpierw fach, a dopiero potem piórka. A jaki to fach, jaki to kunszt, to najlepiej było widać w finale.

Giambattista Valli to z kolei ktoś, do kogo potrafię mieć słabość. Za bezy! Tak, za obowiązkowo wyśmiewane podczas pokazów haute couture nadzwyczajnie napuszone formy. Valli jest ich mistrzem, co jednak skazuje go na pewną powtarzalność. To nie była jego najlepsza kolekcja, ale miała w sobie coś, czego zabrakło mi we wszystkich innych – młodość i lekkość. Wszystko – płaskie obuwie, delikatne fryzury i makijaże, materiały, wszystko mówi mi „wiosna”. To tak, jak czasem po złym dniu po prostu trzeba się napić. Po złym Diorze potrzebowałam zobaczyć tę kolekcję, by przypomnieć sobie, że jest coś rozkosznie przyjemnego w byciu dziewczyną, a nie zmęczoną życiem, ponurą kobietą. Oraz – och, jak ja bym bardzo, bardzo tę żółtą… Chyba najbardziej z całego tygodnia pokazów.

Maison Margiela Haute Couture to czysta radość. John Galliano to geniusz. Dziś takich już nie ma. I, oczywiście, ma kolekcje wspaniałe, ma kolekcje okropne, ma pokazy zupełnie przeciętne, a jego ostatnie kolekcje dla Diora to był udręczony kicz i koszmar, ale tak, to postać w kategoriach talentu wybitna i stąd tak dobrze, że wrócił, że jest. Nawet jeśli wszystko co robi dla Margieli to kompletnie nie moja bajka, podobnie jak ta kolekcja. Nie jest to kolekcja komercyjna – jedyna taka, ze wszystkich tu pokazanych. Powstała wyłącznie po to, by zasilić rosnące archiwum marki oraz służyć jako inspiracja dla teamu pod Galliano, jako moodboard nadchodzącej, już sprzedażowej kolekcji. To współczesna luksusowa moda miejska, dla wszystkich, którzy są młodzi duchem, odważni, świadomi historii mody, znaczenia mody japońskiej. To zabawa dla tych, którzy czytają kody i klucze Galliano, bo tych tu nie brakuje. Dla wszystkich innych to pewnie po prostu coś dziwnego.

Na finał zaś zostawiłam najlepsze. Czyli najgorsze. Bo złe haute couture to prawdziwa katastrofa. Dom mody Marchesa w wiadomych tarapatach, ale natura nie znosi próżni – mamy Ralph & Russo! Dzięki temu mamy nową dawkę nadmiaru wszystkiego oraz braku jednego – gustu. Ralph & Russo rezydują w Londynie, pokazują w Paryżu. To wciąż stosunkowo nowa marka, ale szturmem podbijają segment, o którego istnieniu wolałabym nie wiedzieć. Widać jest jednak zapotrzebowanie na nadzwyczajnie brzydkie sukienki. Zobaczcie tę kolekcję, jest tu wszystko – suknia ślubna dla panny młodej, która pragnie przemycić pod nią kochanka. Pióra dla klientki, która powiedziała tydzień temu Saabowi – „pop*** cię z tymi kokardami?”. Tweed Chanel dla ubogich. Tzn, bardzo bogatych, ale wciąż aspirujących do Chanel. Futerko – gdyby któraś z klientek miała wątpliwości, że to jest naprawdę „na bogato”. Tiulowe kaskady, taftowe koszmary, satynowe marszczenia… Każdy koszmar haute couture. I jeszcze opaski i woalki, żeby nikt nie zarzucił, że się nie starają. Suknia zainspirowana liściem sałaty wygląda jak coś, co w Project Runway zrobiliby w odcinku „masz kwadrans w spożywczym, zainspiruj się”. A o tym czymś z frędzlami nie wiem, co powiedzieć. Czy klientka haute couture to naprawdę ktoś, do kogo mówi się „shake it, babe”? Bo chyba do niczego innego ta rzecz nie służy. I jakby to nie było dość, zadbajmy jeszcze o jeden z najlepszych rynków i przemyćmy azjatyckie inspiracje! Coś w tym jest, zwijam się jak żuraw origami, kiedy widzę te rzeczy.

9 thoughts on “Tydzień haute couture SS 18

  • 01/02/2018 at 20:11
    Permalink

    Ze wszystkich Pani wpisów to te z ciętymi komentarzami lubię najbardziej, nie dość że w punkt, to jeszcze poprawią nawet najbardziej chmurny nastrój.
    Swoją drogą te kokardy od Saab, wyglądają jakby jakaś 6 latka postanowiła „upiększyć” panie na projektach znalezionych na cudzym biuru ;)

    Reply
  • 01/02/2018 at 21:22
    Permalink

    Pani Aniu, dziękuję bardzo za ten post. Świetnie Pani piszę i bardzo bardzo się cieszę, że mogę przeczytać takie podsumowanie kolekcji. Oby więcej takich wpisów, wyczekuje(my) ich :) Nie do końca zgadzam się z tym Diorem. Rzeczywiście smutno, ale jest w tym coś szlachetnego.

    Reply
  • 01/02/2018 at 21:36
    Permalink

    Mi w tym roku najbardziej robi jednak Alberta Ferretti…

    Reply
  • 04/02/2018 at 10:24
    Permalink

    Jak zwykle świetny tekst- inteligentny i bardzo „insiderski”- można się z niego dowiedzieć więcej, niż z każdej innej strony w polskim internecie- prawdziwa analiza, a nie streszczenie.
    Czy mogłaby Pani Redaktor polecić jakieś książki, albumy, strony internetowe o modzie, które pozwoliłyby trochę pogłębić wiedzę z tego zakresu (bo do często powielanych, pobieżnych informacji nie ma dzisiaj problemu z dojściem- gorzej z czymś naprawdę rzeczowym)?
    Zafrapował mnie jeszcze w tekście ten feminizm..? ;)

    Reply
    • 04/02/2018 at 11:29
      Permalink

      Bardzo często jestem o to pytana (książki, strony) i zaskakuje samą siebie, jak bardzo nie znam odpowiedzi. Ale tak samo mam z muzyką – jak żyje się z czymś całe swoje życie, jest się na etapie specjalistycznym, nie elementarnym. I nie umiem tam wrócić! Więc naprawdę – nie wiem. Zawsze warto czytać o wielkich – Chanel, Dior, YSL, ich biografii nie brakuje. Bardzo przyjemną – i mniej oczywistą – lekturą jest biografia Grace Coddington. Od bardziej urodowej strony, ciekawa jest „Facepaint” Lisy Eldridge, która niedawno wyszła wreszcie w PL. Odradzam wszelkie poradniki dostępne na polskich półkach – są straszne.
      Pozdrawiam!

      Reply
    • 04/02/2018 at 14:29
      Permalink

      http://fashion-history.lovetoknow.com/
      http://www.anothermag.com/ Tylko trzeba pogrzebać w archiwum, są ciekawe opisy przełomowych kolekcji.
      Z książek 100 idei, które zmieniły modę i 100 idei, które zmieniły modę uliczną na początek jest w miarę.
      I tak jak Pani Anna wspominała, czytanie biografii projektantów, coraz więcej jest po polsku często w bibliotekach można znaleźć. Z książek to ciekawą jest jeszcze Luksus. Dlaczego stracił blask.
      Oprócz tego mnóstwo filmów dokumentalnych, w Internecie można je znaleźć, niektóre nawet na youtube. Jak się wpisze w wyszukiwarkę The Best Documentaries About Fashion to są różne listy.

      Reply
  • 05/02/2018 at 15:46
    Permalink

    Dziękuję, i pani Ani, i Marcie (jeśli mogę na Ty;))
    Mam w zanadrzu świetną książkę, wręcz tomiszcze, o historii mody (pióra Francois Boucher), ale poszukiwałam czegoś o modzie tu i teraz.

    Reply
  • 07/02/2018 at 22:01
    Permalink

    Uśmiałam się zdrowo czytając i oglądając tę „eksplozję flamingów”. :)))
    Ale przyznam się szczerze, że takiego flaminga jak Armani numer 2 to bym chciała. :)

    Reply
  • 13/03/2018 at 18:59
    Permalink

    Nie do końca wiem jak traktować nową kolekcję ’18. Czy jest to wypracowana konsekwencja MGC czy brak pomysłu na swoje kolekcje. Bardzo dobre i obszerne zestawienie ostatniego i bieżącego roku odszukałam na http://www.phama.co/dior-i-maria-grazia-chiuri/. Zaskoczenia nie uświadczyliśmy – może to celowy zabieg?

    Reply

Odpowiedz na „KasiaGAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *