Jak wiecie, bardzo się staram, by była to przestrzeń wolna od przedstawicieli klanów Kardashian, Jenner i Hadid. Czyli od wszystkich najpopularniejszych obecnie ludzi – o zgrozo. Raz, bo reprezentują sobą upadek kultury masowej, rzeczy wulgarne, prymitywne, puste. A dwa, bez względu na to, ile mają okładek – a mają mnóstwo, bez względu na cyniczne namaszczenie Anny Wintour, to nigdy nie będzie high fashion. Moja wyobraźnia jest od tak wielu lat karmiona zdjęciami modelek i supermodelek, że chociaż wciąż nie umiem porządnie zapozować do zdjęcia (nawet gdyby miało od tego zależeć moje życie), tak dobrą modelkę poznać potrafię. Stąd moja niechęć do wyżej wymienionych. Modeling jest zawodem jak każdy inny, w nim też są przeciętni i wybitni, utalentowani i zwyczajnie pracowici, szczęściarze i zdeterminowani. Mnóstwo osób naprawdę zakochanych w procesie tworzenia zdjęcia, ilustracji pewnej wizji, momentu w historii, wielu rzeczy, jakimi potrafi być dobra modowa fotografia. Oni muszą pogodzić się z tym, że nie dla nich są okładki „Vogue” i najbardziej pożądane kontrakty. To znaczy, są. Ale tylko te, których nie zgarną Kendall Jenner i Bella i Gigi Hadid. Młode kobiety, nadzwyczajnie popularne, zarabiające miliony, rozchwytywane, zdumiewająco w swojej profesji przeciętne. Kendall na każdej fotografii wygląda jak ktoś, kto właśnie zobaczył seks taśmę swojej starszej siostry (swoją drogą, myślicie, że widziała?) – minus zaskoczenie, wzburzenie, właściwie jakakolwiek emocja. Bella zaś przypomina kogoś, kogo największą umiejętnością jest to, że śpi z otwartymi oczami. Gigi to urocza, uśmiechnięta dziewczyna z amerykańskiego sąsiedztwa – zaręczam, w LA każda kelnerka ma prawo pytać po cichu – „dlaczego nie ja”? Panie są z pewnością wysokie, zgrabne, szczupłe, pewnie nawet bardzo ładne. Ale pozować one potrafią mniej więcej tak, jak ja śpiewać. A ja śpiewam tak, że z każdą kolejną głoską gdzieś umiera kociątko. W bólach.
I w tym szaleństwie, fenomenie słynnych na Instagramie familii, które nachalnie promują młode pokolenie w świecie mody, pojawiła się kolejna postać, córka Cindy Crawford, Kaia Gerber. Znów – z pewnością bardzo ładna, wysoka, szczupła młoda dziewczyna. I znów, kontrakty i propozycje tylko za nazwisko i popularność w nowych mediach. Tyle, że Kaia zaskoczyła wszystkich. Najpierw w ubiegłym sezonie podczas swojego pierwszego nowojorskiego tygodnia mody, pierwszego na który pozwoliła jej metryka – okazało się, że ta dziewczyna potrafi chodzić, bardzo potrafi! W rytmie, z osobowością, z charakterem. Wyżej wymienione łaskawie snują się po wybiegu, a na ich twarzach maluje się głównie znudzone przeliczanie ile to tysięcy dolarów za jeden krok. Kaia – najmłodsza z nich – pokazała na wybiegu kawał charakteru. Chodziła jak prawdziwa, profesjonalna, bardzo dobra modelka. A później przyszły okładki, sesje, kontrakty reklamowe. Jedne gorsze – kampania beauty Marca Jacobsa, inne znakomite – stylizowana na niezapomnianą Gię Carangi sesja do nowego numeru „Love”. Aż wreszcie Kaia pokazała wszystkim, że nie da się wrzucić do wyszydzanego familijnego trendu, jest siłą, z którą trzeba się będzie w nadchodzących sezonach liczyć. Zapozowała – nie pierwszy zresztą raz – być może najwybitniejszemu fotografowi współczesnej mody, Stevenowi Meiselowi. I to jak.
Meisel to cudowna zmiana w brytyjskim „Vogue”. Nieobecny latami, pojawił się wraz z objęciem przez Edwarda Enninfula stanowiska redaktora naczelnego. Razem zrobili pierwszą, wspaniałą okładkę nowego „Vogue”. Byłam w Londynie w dniu, w którym ten numer debiutował – nie sposób było przejść obojętnie, tak wyróżniała się ta okładka. To jest wspaniałe modowe zdjęcie, dowód na to, że nie trzeba gwiazd i celebrytów, by mieć bardzo dobrą i świetnie wśród czytelniczek przyjętą okładkę. Ale o tym wkrótce – w przyszłym tygodniu debiut polskiego „Vogue”, będzie czas, by podyskutować, co to jest dobra okładka ważnego numeru. Wracając do Meisela – są być może lepsi jeśli chodzi o portrety, o czytanie osobowości i charakteru przez obiektyw. Ale jeśli chodzi o fotografowanie mody, o odczytanie intencji projektanta, o przekazanie jego uczucia do projektu – w tym nie ma sobie równych. Na jego zdjęciach ubrania żyją, są co najmniej tak samo ważne jak fotografowana przez niego kobieta. A może inaczej – są z nią całością.
„The Swan” – tak zatytułowano tę sesję. I wszystko tu jest, ta elegancja, ta eteryczność, to „proste piękno” łabędzia, po prostu tak pięknego, bo stworzyła go natura – tak jak śliczną Kaię. Wspaniałe zdjęcia, radość dla oka. I przypomnienie – a dziś zobaczyłam okropną okładkę amerykańskiego marcowego „Vogue”, kilka dni temu równie straszną amerykańskiego „Harper’s Bazaar”; jaką przyjemnością były kiedyś marcowe i wrześniowe, te najważniejsze w roku, numery magazynów modowych. Tam było wszystko, co w modzie najlepsze, trzymane i przygotowywane specjalnie na ten miesiąc. Dziś, kiedy druk upada, kiedy budżety są skromne, można o takiej celebracji zapomnieć. Więc tym bardziej cieszy (a Meisel jest drogi jak diabli), gdy jest. Mam nadzieję, że nie jestem odosobniona i podzielacie zachwyt.
Zdjęcia: Steven Meisel
Stylizacja: Joe McKenna
Fryzury: Guido Palau
Makijaż: Pat McGrath
„British Vogue”, marzec 2018.
Pani Anno, te zdjęcia to absolutne piękno!
piękna, rzeczywiście!
Piękne. Pewnie tym okazalsze na papierze.
Bardzo ładne zdjęcia.
Ale ona podobna do mamy!
piękna tu jest
Piękna!
„umierające w bolach kociatko” poruszylo mnie do głębi…Pani Anno to proszę jednak nie śpiewać…ja również nie bede…