Zawsze – dwa razy do roku, wielkie mi „zawsze” – w czasie paryskiego tygodnia mody wracają do mnie jakieś przedziwne fantazje uruchamiane tymi wybiegowymi pochodami pięknych, starannie wystylizowanych kobiet w najnowszych kreacjach. Wyobraźnia pracuje. Kim będę w nowym sezonie? Kim mogłabym być? To życiowo fascynujące, jak bardzo zmieniamy się, a zarazem nie zmieniamy się wcale. W tym procesie zabawy modą wydają się zupełnie niewinne, pozbawione konsekwencji innych niż moralne zawstydzenie tym, ile pieniędzy można zostawić na Matchesfashion.
Co sezon myślę o tym, że chciałabym jakoś inaczej, bardziej albo mniej. Ale właśnie tak, coś zmienić. Są to pewnie projekcje innych pragnień i potrzeb, ale to tak bezkarne i tak złudne, wymyślić sobie na nowo, być kimś innym. Nawet wczoraj, chwilę po pokazie Isabel Marant, myślałam o tym – a zrzuć cholero te długie jedwabie i idź w krótkie, sportowe, młode… I tak dalej. To wszystko i tak bez znaczenia, dziś wieczorem w Paryżu Hedi Slimane pokazuje swoją pierwszą kolekcję dla Celine i będzie inaczej, po prostu. Zobaczycie zresztą, także na tym blogu.
Ale wracając do tych ukrytych pragnień, co sezon coś sobie wymyślam i postanawiam. I co sezon zostaję z niczym, a właściwie nie, z mocnym przekonaniem, że siebie nie oszukam i siebie nie zmienię. Wiem, co mi się podoba, wiem, kim jestem, jaka jestem. Są kobiety zmienne, to jest cudowne. Ale są też te obdarzone silnym estetycznym naznaczeniem. Aż zbyt silnym, bo naprawdę, czasem miałabym taką ochotę eksperymentować i szaleć! I nie, to nie jest że nie umiem, że boję się, że brak mi stylistycznej odwagi. Kto widział mnie w nocnych wielkomiejskich akcjach wie, że dla mnie nie istnieją granice. Poza tymi, które wyznaczam sama. A styl to (dla mnie, podkreślam) kobieta. A dopiero potem jej ubrania i dodatki. I wszystkie formy dziwne, awangardowe, flirtujące z definicją piękna i brzydoty są po prostu nie dla mnie. Wszystko, co żyje na granicy nocy i dnia, erotyki i zmysłowości (przenigdy wulgarności), klasyki i elegancji, nonszalancji i swobody, to są moje rzeczy. Nie tylko w znaczeniu tych, które mogłabym mieć czy nosić. Także tych, które podobają mi się, które coś mi „robią”.
Stąd w październikowym numerze „Vogue Paris” myśli natychmiast uciekły do Monako, bo tam zrealizowano tę sesję z uwielbianą przeze mnie Anną Ewers. To jej naburmuszenie, ten niepokój w spojrzeniu, bierze mnie za każdym razem. A szczególnie w takiej estetyce. Francuskich nocy, gdy szampan leje się strumieniami, błyszczą diamenty i jachty na horyzoncie, ale zamiast imponujących sukni i całego glamour, jak pewnie poprowadziłaby to na przykład amerykańska edycja tytułu, mamy modę jakoś współczesną (nawet jeśli wyraźnie inspirowaną 80s), lżejszą, młodszą, seksowną, bardziej prowokującą i, znów to słowo, zawsze to słowo gdy mowa o Francji, nonszalancką. I tu wracamy do początku – to jest dziewczyna, którą trochę jestem, trochę nie jestem, ale mogłabym być, chciałabym być.
Gdyby nie Celine… Stay tuned.
Minuit a Monaco
Zdjęcia: Lachlan Bailey
Stylizacja: Géraldine Saglio
Tak w nawiązaniu lubię styl w jakim ubiera się Geraldine Saglio. Taki totalnie prosty. Jest doskonale dopasowana z Emanuelle Alt. Ja z kolei bym chciała tak właśnie. Zawsze wymiekam przy szpilkach ;)
Zdjęcie numer cztery – to cała Pani. :)))
Od razu przypomniała mi się jedna z wizyt w Trójce, miała Pani trochę podobne buty i jeszcze mniej trochę podobną sukienkę. ;) Ale ogólnie to zdjęcie – Anna Gacek jak żywa. :)
Natomiast zupełnie nie wyobrażam sobie Pani w tym kostiumie kąpielowym do kozaków. Poważnie? ;p Taki styl Nicki Minaj to też Pani? ;)
Gratuluję osiągnięcia wspaniałego wyniku w licytacji dla Marysi. :)